Z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie zetknęłam się kilkanaście lat temu – zupełnie przez przypadek, dzięki księdzu Zaleskiemu. Oni mnie zaakceptowali, a ja się z nimi zaprzyjaźniłam. Przewodnik Katolicki, 16 sierpnia 2009
Jak działa Fundacja?
- Moja fundacja „Mimo wszystko” jest dobrze zorganizowana. Mam w niej świetnych, oddanych pracowników i coraz większą rzeszę wolontariuszy. Jestem dla nich wzorem i taką dymną matką, jako że też jestem najprawdziwszym wolontariuszem. Jestem bardzo wymagająca wobec siebie – a to znaczy, że oni też nie mają chyba ze mną łatwo. Nie wiem, czy czasem nie mają mnie dość, bo wiedzą, że w „Mimo wszystko” nie można zrobić niczego na pięćdziesiąt procent, tylko na dwieście pięćdziesiąt. Serce mi rośnie, gdy widzę, z jakim zapałem prowadzą tysiące ważnych spraw. Jestem z nich bardzo dumna i oni właśnie dają mi najwięcej sił.
W tej fundacyjnej pracy pomaga mi najbardziej radość, wiara, że to co robimy, jest potrzebne i logiczne myślenie. Kiedyś bardzo kochałam matematykę i fizykę, teraz mi się to chyba przydaje. A poza tym działam jak typowa kobieta – najważniejsza jest dla mnie intuicja i odruch. Ale zwykle, zanim pójdę za odruchem, zawsze „włączam” mózg, który ocenia to, co chcę zrobić. I on najczęściej przytakuje intuicji. Ale gdybym miała więcej czasu na myślenie i na przykład zaczęłabym dogłębnie analizować konsekwencje założenia Fundacji, być może stchórzyłabym i nigdy nie urodziłoby się to moje ukochane dziecko „Mimo wszystko”.
Która z bliskich osób jako pierwsza zaszczepiła w Pani wiarę w człowieka?
– Moja mama zawsze powtarzała, że nie ma ludzi złych, choć niektórzy wydają się czasem być „potworami”. Mówiła – oni naprawdę są nieszczęśliwi, bo nawet nie wiedzą, że mogą być dobrzy. Nie mają dobrych wzorców, nie umieją sobie poradzić ze złem, które ich kiedyś spotkało. Nie wierzą w siebie, bo nikt nie wierzy w nich. Ale gdy się im da szansę, to budzą się w nich dobre odruchy. Całe życie sprawdzam czy Mama miała rację. Na razie wychodzi mi, że na 99 proc. – tak.
Czy to „teatr jest życiem, czy życie jest teatrem”?
– Teatr nie jest życiem – nie powinien nim być. Nie lubię teatru, który jest werystyczny, fizjologiczny. Życie mam naokoło i to mi wystarcza. Teatr to sztuka. Wymaga dystansu do rzeczywistości, kreacji, kondensacji znaczeń, emocji. Aktor nie może być „zwierzątkiem”, które po prostu uruchamia w sobie tylko emocje. Muszę umieć je opanowywać, dawkować i wykorzystywać w odpowiedniej chwili. Jednak płacz na scenie, to nie są łzy prywatnej Anny Dymnej, lecz postaci, którą gram… I choć Jan Paweł II w „Liście do artystów” napisał, że każdy człowiek może ze swojego życia zrobić prawdziwe arcydzieło sztuki, to nie miał przecież na myśli, by zamieniać je w teatr.
Obcowanie ze sztuką jest terapią…
– Dla mnie to jest najwspanialsza terapia. Przyznam, że teatr pomógł mi w wielu trudnych momentach. Pamiętam, kiedy umarł mój mąż, Wiesio Dymny… Wieczorami musiałam wychodzić na scenę i grać. Ktoś mówił, że to było okrutne. A ja teraz wiem, że to było bardzo ważne, bo mogłam i musiałam choć na chwilę na scenie zapomnieć o wszystkim. To, że pracuję w teatrze, zawsze mnie ratuje. Teraz, gdy zajmuję się wieloma zbyt trudnymi rzeczami, to teatr jest dla mnie miejscem oddechu, zapomnienia, odpoczynku, najlepszym gabinetem terapeutycznym, najcudowniejszą krainą, do której uciekam.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.