Nie wpadliśmy, niezależnie od nas samych, w jakieś dziejowe wiry, które zaowocowały sekularyzacją. Niestety, mamy właściwie do czynienia z sekularyzacją na własne życzenie – z samosekularyzacją. Tak wcale nie musiało być.
Pamiętam zebrania redakcyjne „Więzi” sprzed kilkunastu lat, na których część z nas narzekała, że znowu mamy pisać o sekularyzacji... Tematyka ta rzeczywiście gościła na łamach naszego pisma wielokrotnie – a zaczęło się to jeszcze w latach 60. XX wieku.
Rzecz jasna, w wolnej Polsce po roku 1989 zagadnienie sekularyzacji uzyskało zdecydowanie nową dynamikę. Wielu obserwatorów spodziewało się bowiem, że zbliżenie z Zachodem, pluralizacja życia społecznego i rozwój gospodarczy zaowocują szybką laicyzacją. Takie oczekiwania nie były bezpodstawne. W socjologii religii dominował wówczas paradygmat zakładający, że im społeczeństwo bardziej nowoczesne, tym mniej religijne.
Nie musi – ale może
W „Więzi” uparcie jednak prezentowaliśmy inne podejście. W 1992 roku socjolog Mirosława Grabowska wyrażała przekonanie, że droga, „na której rozwój ekonomiczny oraz rozwój struktur i procedur demokratycznych związany był z sekularyzacją, jest ścieżką głównie zachodnio-północnoeuropejską, nie jest ogólnym prawem i nie jest powiedziane, że się powtórzy w Polsce”.
Od tego czasu dominującym wątkiem więziowej publicystyki w tej dziedzinie była teza, że w Polsce sekularyzacja wcale nie musi przebiegać wedle wzorca zachodniego – nie musi, ale może. Może się tak stać, jeśli nadal dominującymi postawami w Kościele będą samozadowolenie, przyzwyczajenie, bierność, brak wizji duszpasterskiej, postawa „jakoś to będzie”, przekonanie o polskiej wyjątkowości. Twierdziliśmy, że stracił już rację bytu „argument 95%”, odwołujący się do katolickiej większości narodu – ale też że nie można pocieszać się tym, iż zostaną w Kościele ci, co naprawdę wierzą, bo wszak do tych odchodzących jesteśmy szczególnie posłani.
W tym samym czasie dokonywała się zmiana paradygmatu w socjologii religii. Wielu badaczy wycofało się z myślenia jednokierunkowego, uznając, że nie ma w tej dziedzinie determinizmów. Ci, którzy przewidywali zmierzch religii, dostrzegli, że naukowa teoria sekularyzacji jako walca nieuchronnie toczącego się przez świat była jedynie produktem swoich czasów, a niekiedy wręcz projekcją osobistych postaw naukowców.
Najpoważniejszy kryzys Kościoła katolickiego w Polsce miał miejsce w pierwszych latach wolności. Nastąpił wówczas gwałtowny spadek aprobaty dla działań Kościoła jako instytucji (z 89% jesienią 1989 r. do 38% wiosną 1993 r.). Co ciekawe, nie przełożyło się to na kryzys praktyk religijnych. Można powiedzieć, że większość polskich katolików potrafiła odróżnić swój (niezmienny) stosunek do Boga od (zmieniającego się) stosunku do Kościoła. Co jeszcze ciekawsze, po roku 1993 nastąpiło odwrócenie trendów i aprobata dla działań Kościoła zaczęła rosnąć, a wkrótce ustabilizowała się na wysokim poziomie, około 60%. Poważny kryzys w warunkach wolności został skutecznie przezwyciężony. W późniejszych latach zaś na wysoki poziom zaufania do Kościoła nie wpływały nawet okołokościelne skandale, także z biskupami w roli głównej.
Nadzieję, że Polska nie musi powtarzać zachodnioeuropejskiego modelu sekularyzacji, mieliśmy jeszcze w początkach XXI wieku. Wtedy na naszych łamach ukazał się tekst José Casanovy Katolicka Polska w postchrześcijańskiej Europie. Wybitny amerykański socjolog z pasją i przekonaniem pisał o stojącej przed Polską szansie udanego połączenia religijności z modernizacją.
Jednocześnie wciąż przestrzegaliśmy, że samo nic się nie poprawi, że polski katolicyzm dramatycznie potrzebuje nowej wizji, że trzeba wielkiego wysiłku z jednej strony ewangelizacyjnego, a z drugiej formacyjnego – w celu pogłębienia wiary. Analizowaliśmy uważnie przykłady innych krajów o większości katolickiej, np. Irlandii czy Hiszpanii, które szybko uległy laicyzacji. Szukaliśmy błędów tam popełnionych. Jednym z nich były ścisłe powiązania Kościoła z rządzącymi ugrupowaniami politycznymi, co prowadziło do utożsamienia wiary z pewną przemijającą doczesną ideologią.
W 2006 r. ks. Andrzej Draguła przekonująco pokazywał przykład Quebecu, gdzie kościoły opustoszały w ciągu jednego pokolenia. Zwracał uwagę przede wszystkim na konformizm kulturowy. Katolicyzm quebecki opierał się bowiem nie na osobistym wyborze, lecz na konformizmie i zwyczaju. Podobnie stało się z sekularyzacją, która była głównie konformistycznym poddaniem się modzie.
Na własne życzenie
Dziś mamy do czynienia ze stałym obniżaniem się poziomu praktyk religijnych polskich katolików. Coraz mniej jest kandydatów do kapłaństwa, a wiele wskazuje na to, że również ich poziom pozostawia wiele do życzenia. Także inne wskaźniki mówią o stopniowym spadku znaczenia wiary dla Polaków.
Duża część polskiego społeczeństwa utożsamia dziś wiarę z określoną ideologią polityczną. Jedni czynią to z dumą, odświeżając wzorce myślenia narodowo-katolickiego. Nie brakuje nawet duchownych, którzy uznają krzewienie polskości za swoje zadanie równie (jeśli w praktyce nie bardziej) istotne co głoszenie Ewangelii. Drudzy patrzą na ten bogoojczyźniany zlepek z obrzydzeniem lub niechęcią, odsuwając się od instytucji Kościoła.
Sam patrzę na cały ten proces z bólem, widząc, jak bardzo zaczynamy powielać najgorsze wzorce zachodniej sekularyzacji. Nie, nie odczuwam żadnej satysfakcji, że mieliśmy w „Więzi” rację, wielokrotnie przestrzegając przed czymś, co jednak nastąpiło. Odczuwam z tego powodu smutek, bo na niewielu sprawach tak mi zależy, jak na przyszłości żywej wiary chrześcijańskiej w mojej ojczyźnie.
A może jest w tym coś więcej niż smutek? Przecież „Więź” nie była jedynym środowiskiem, które przestrzegało przed takimi scenariuszami. Przecież decydenci kościelni znają i sytuację w innych krajach, i polskie realia. Mimo to nie przebudowali modelu duszpasterstwa nastawionego na masowość. Nie stworzyli żadnej ogólnopolskiej strategii nowej ewangelizacji czy wychodzenia do polskich „wierzących pogan” (wedle określenia ks. Josepha Ratzingera) z autentyczną Dobrą Nowiną. Były za to kolejne nowenny i peregrynacje, czyli przekonywanie najbardziej przekonanych.
Jeszcze lepiej z ryzyka sekularyzacji zdawali sobie sprawę decydenci polityczni. Najlepiej świadczą o tym, często cytowane w „Więzi”, słowa Jarosława Kaczyńskiego z 1991 r.: „Najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski prowadzi przez ZChN [Zjednoczenie Chrześcijańsko Narodowe]”. Niestety, prezes PiS – mając świadomość, jak niebezpieczne są dla wiary wszelkie bliskie związki ołtarza z tronem i jak długofalowo na takim sojuszu Kościół zawsze traci – sam jako przywódca polityczny skrzętnie realizował tę właśnie wizję, przed którą wcześniej przestrzegał. Sprzymierzył się ze środowiskami skupionymi wokół Radia Maryja i przedstawiał własne ugrupowanie jako jedynie słuszną emanację zdrowego nurtu polskiego katolicyzmu.
Tak, odczuwam więcej niż smutek: gorycz. Oto bowiem nie tyle wpadliśmy jako Polacy – niezależnie od nas samych – w jakieś dziejowe wiry, które zaowocowały sekularyzacją. Niestety, wychodzi na to, że świadomie wybraliśmy najkrótszą drogę do dechrystianizacji. Dlatego mamy właściwie do czynienia z sekularyzacją na własne życzenie – z samosekularyzacją. Tak wcale nie musiało się zdarzyć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.