Uczeń klasy B

Podział na lepszych i gorszych widać już w piaskownicy. Tygodnik Powszechny, 31 maja 2009


Pretekst do podziału nasuwa się sam: „wsioków” trzeba odwieźć po rozległym terenie. Kiedy więc miejscowy Franio maszeruje na zajęcia pozalekcyjne, Franio z Koziej Wólki – do autobusu. Kiedy pierwszy kopie piłkę na przyszkolnym boisku, drugi przewala w oborze gnój, niańczy młodsze rodzeństwo albo pracuje w chlewie. Bywa: przychodzi na lekcje czerwony, ze spaloną od chemikaliów, co się je sypie w kurniku, twarzą. A że w nocy pracuje – przysypia. Lub nie przychodzi wcale. Nauczycielka zachodzi w głowę, czemu Frania nie ma, a on złom zbiera. W Polsce B na wagary chodzi się do pracy.

– To właśnie tam, na dole, niewydolność opieki społecznej widać jak na dłoni – dowodzi Zahorska. – Żeby Franio dostał darmowy obiad, jego matka musi stawić się dwa razy w roku w urzędzie albo w szkole. Ale ona ma sześcioro dzieci, to jak się stawi?

W tej Polsce B, szczególnie na terenach popegeerowskich, oprócz tego, że Franio pracuje i bywa głodny, to jeszcze się wstydzi. Bo zamiast normalnych podręczników ma skserowane. Bo ma dysgrafię i dysleksję – nikt przecież nie uczył go głośnego mówienia, a rodzice do poradni nie zaprowadzą, żeby „wariata z dziecka nie zrobić”.

Jednak nauczyciele i tak wolą pracować z „wsiokami”. Bo one cichutkie są, a ich rodzice pokorni. Miejscowi – powiada dyrektorka – o byle co się pyszczą.

I zdarza się, zapuka taki Franio do gabinetu dyrektorki, siądzie na brzegu krzesła. Pomilczy. Czasem zaczyna opowiadać: a to ojciec, jak wypije, z siekierą lata. A to matka chora na raka. A to konkubent matki bije. I niekiedy dyrektorka nie wytrzymuje, zgłasza jakiś przypadek na policję, ale to jest przez mieszkańców źle widziane: „donosicielka”, „czarna owca” – przylega do niej łatka, tym bardziej że policja zwykle sprawę umarza. Więc często zostaje jej tylko z Franiem pomilczeć.

Franio siedzi w szatni

Gdy Roman Dolata i Barbara Murawska na zlecenie Instytutu Spraw Publicznych przeprowadzają pionierskie badania w losowo dobranych gimnazjach i szkołach podstawowych, zapewne nikt nie przypuszcza, że wywołają burzę. Naukowcy chcą się dowiedzieć, czy w badanych placówkach występują jakieś formy segregacji dzieci, a jeśli tak, to na jaką skalę.

Kiedy w latach 2002-2004 prezentują wyniki, wielu przeciera oczy ze zdumienia. Oto jesteśmy w jednej ze szkół podstawowych sporego miasta. Są tu trzy klasy pierwsze. Dyrekcja tłumaczy ochoczo: do „A” chodzą uczniowie, „których rodzice się nimi interesują ”, to znaczy płacą 350 zł za muzykę, plastykę oraz inne lekcje (zaznaczmy: obowiązkowe, czyli przepisowo nieodpłatne w szkołach publicznych). Do „B” ci, których rodzice zadeklarowali, żeby ich dzieci uczyły się informatyki. A do „C”?

„O, takie tam, wie pani” – odpowiada dyrektorka. Nimi rodzice nie interesują się w ogóle. Ta klasa, na życzenie rodziców z „A” i „B”, zostaje odseparowana, umieszczona w szatni.

Dr Murawska: – W wypowiedziach dyrektorów najbardziej przerażał cynizm albo brak rozeznania w pedagogicznym zawodzie. Zdumiewali się: a z tą klasą „C” ciągłe kłopoty, chuliganią, nie uczą się. Czemu? Nie umieli pojąć, co czuje Franio ze szkolnego podziemia.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...