Jak interpretować i oceniać to, co stało się w ostatnich tygodniach w Birmie, zważywszy że wiadomości na temat powstania mnichów wciąż są niepełne i fragmentaryczne? Do jakiego stopnia ten protest i jego zdławienie mogą wpłynąć na dalszy rozwój wypadków? Znak, 11/2007
Praktykowana bowiem przez większość Birmańczyków miejscowa odmiana buddyzmu zwana therawadą obliguje wszystkich mężczyzn do co najmniej dwukrotnego dłuższego pobytu w klasztorze, co sprawia, że w całym kraju liczba ludzi w czerwono-szafranowych togach, którzy w danej chwili oddają się duchowej formacji, sięga kilkuset tysięcy. Jest to znacząca siła, a przy tym stan mnisi cieszy się powszechną estymą, której nie podważali dotąd nawet wojskowi, uznając ją za jeden z filarów narodowo-religijnej tożsamości Birmy. Uroczyste przekazywanie generalskich darów klasztorom było stałym elementem oficjalnych dzienników telewizyjnych, podobnie jak w czasach komunizmu gospodarskie wizyty przywódców państwowych w zakładach pracy. W tym kontekście krwawe starcie uzbrojonych sił bezpieczeństwa z tłumami bezbronnych mnichów stanowiło szokujący dowód rozbratu państwa z promowaną przez nie dotąd ideologią. Teraz doprawdy trudno będzie sobie wyobrazić powrót do dawnej instrumentalizacji buddyzmu przez juntę, która po raz kolejny odwołała się do strachu i siły jako podstawowych sposobów sprawowania władzy.
Owo ograniczenie może mieć wielorakie konsekwencje: od zaangażowania klasztorów w tworzenie podziemnego społeczeństwa obywatelskiego i postępującej alienacji władzy, po rozmaite próby dzielenia buddyjskiej sanghi (czy szerzej: wszystkich Birmańczyków) odwieczną metodą kija i marchewki, czyli przekupywania jednych i represjonowania drugich. Z informacji, jakie dostałem od moich przyjaciół zza „bambusowej kurtyny”, wynika, że te ostatnie działania stały się teraz normą, choć za wcześnie jeszcze, by ocenić ich ewentualną skuteczność. Od lat widać było, że wojskowi starają się patronować swoistej „koncesjonowanej” opozycji, angażując wybranych działaczy i intelektualistów w proces tworzenia nowej konstytucji i tzw. zdyscyplinowanej demokracji. Jednak w opinii, do niedawna milczącej, większości były to działania pozorne i ocierające się o farsę: prawdziwy dialog społeczny nie będzie mógł się rozpocząć bez udziału pani Aung San Suu Kyi czy grona młodszych liderów, którzy zainicjowali najnowsze protesty i uzyskali poparcie mnichów. Taką możliwość stojący na czele birmańskiej junty generał Than Shwe wydaje się jednak na razie odrzucać, co z kolei zwiastuje perspektywę długotrwałego pata w skomplikowanej grze, jaką birmańscy generałowie toczą z własnym narodem.
Nieszczęście sił prodemokratycznych wynika w znacznej mierze z geopolityki i „tradycyjnego” już torpedowania międzynarodowych sankcji przez Chiny, które będąc najbliższym sojusznikiem i partnerem gospodarczym wojskowej junty, rozciągają nad nią parasol poparcia w ONZ i blokują rozmaite inicjatywy w sprawie Birmy podejmowane przez demokracje Zachodu. Wprawdzie w ostatnich tygodniach także Pekin wyrażał zaniepokojenie rozwojem wydarzeń w Rangunie, ale to jeszcze nie oznacza, że władze chińskie, wciąż alergicznie reagujące na przejawy demokracji na własnym podwórku, zaczną wywierać presję na birmańskich generałów, aby ci wkroczyli na drogę reform, politycznego pluralizmu i poszanowania swobód obywatelskich. W interesie Chin leży przede wszystkim stabilizacja i bliska współpraca gospodarcza Birmy z prowincją Yunnan, a to birmańska junta lojalnie stara się zapewnić, nie przejmując się społecznymi kosztami czy drakońskimi metodami stosowanymi do osiągnięcia tych celów. I tu w zasadzie koło się domyka. Taka analiza sytuacji pociąga za sobą bezradność społeczności międzynarodowej w obliczu brutalnych poczynań władz birmańskich – Zachód ma bowiem znikome możliwości politycznego i ekonomicznego nacisku na rząd generałów bez współpracy w tej sprawie z sąsiadami Birmy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.