Nieudana zabawa w Pana Boga

„Nie możecie mieć dziecka” – taką diagnozę słyszy niejedno małżeństwo. I wtedy rodzi się pytanie: Jeśli nie w sposób naturalny, to jak? Czy wybrać in vitro, czy adopcję? Trzy pary opowiedziały nam o swojej niełatwej walce o dziecko. Magazyn Familia, 10/2008



Chcą mieć jeszcze dzieci, ale na in vitro już się nie zdecydują. Twierdzą, że to za duże obciążenie psychiczne. A poza tym spore wydatki, co dla wielu małżeństw stanowi barierę trudną do pokonania. „To metoda dla zamożnych – mówią. – Każda próba kosztuje kilka tysięcy złotych. Przy wielu próbach powstają naprawdę astronomicznie sumy”.

Piotr i Marzena znają ludzi, którzy brali kredyty, nie mając żadnej pewności, czy się uda. Często jest to akt desperacji. Jak się nie uda, nie ma wyjścia, znów trzeba się zapożyczyć. Oni też w końcu nie mieliby już pieniędzy na kolejne próby.

Po przyjściu na świat ich córeczki zdecydowali się na adopcję drugiego dziecka. „Adopcja – twierdzą dziś Piotr i Marzena – to dobra, a kto wie, czy nie najlepsza droga dla tych par, które nie mogą mieć dzieci. W porównaniu z in vitro, które jest ruletką, adopcja jest przewidywalna. Choć, oczywiście, nie wiadomo do końca, jakie to będzie dziecko”.

Naprawdę mieli szczęście. Gdy ado-ptowali chłopca, blondynka z niebieskimi oczami, podobnego do ich córeczki, miał dopiero 6 tygodni. Dokonało się to trzy dni po zrzeczeniu się praw do niego przez jego biologiczną matkę. Adopcja tak małego dziecka to podobna sytuacja do tej, gdy ma się własne. Trudniej jest, gdy adoptuje się dziecko kilkuletnie. Dziś ich córeczka ma 4,5 roku, a adoptowany synek – 1,5 roku.

Jedyny ratunek

Trzydziestokilkuletnia Renata z Wrocławia stara się o dziecko od wielu lat. „Robiliśmy z mężem standardowe badania, żadne nie wykryło przyczyny problemów” – mówi. Gdy w ciążę zaszła jej siostra, Renata cieszyła się, ale myślała o sobie. Że czas mija i nic się nie dzieje. W końcu razem z mężem podjęli decyzję o zapłodnieniu in vitro.

Nie widziała w tym nic złego. Była wierzącą, choć rzadko praktykującą katoliczką. Pocieszała się, że nie wyrzuci zarodków. Czytała i dyskutowała o in vitro w Internecie. Myślała, że to jedyny ratunek dla niepłodnych par. Nie rozumiała ludzi rezygnujących z tej metody i adoptujących dzieci.

„Poznałam dziewczyny, którym się udało. To mnie utwierdzało w tym, że dobrze robię” – mówi. Owszem, miała wątpliwości, także moralne, ale przede wszystkim bała się o swój organizm. „Dawki hormonów, które przyjmowałam, bo tego wymaga metoda, przerażały mnie. Ale mogło się przecież udać, a to było najważniejsze”.

Na przeprowadzenie zabiegu wybrali z mężem odległy ośrodek. Czynności poprzedzające zapłodnienie tą metodą były mało sympatyczne. „Wieczorem robiłam sobie zastrzyki w brzuch. Na pęknięcie pęcherzyków. Zastrzyk domięśniowy wykonał mąż” – opowiada Renata. Gdy pojechali na tzw. transfer zarodków, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. „Moje komórki zostały zapłodnione. To nas uspokoiło, ale przedwcześnie. Miałam trzy transfery i wszystkie nieudane”.

Miała też coraz więcej wątpliwości. „Zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zniosę stymulację? Czy moje komórki jajowe będą dobrej jakości i czy zapłodnią się w laboratorium? Czy zarodki nie będą miały wad? Czy, jeśli w ogóle dojdzie do ciąży, nie stracę jej? Czy dziecko urodzi się zdrowe i co zrobię z pozostałymi zarodkami?”.


«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...