Zło, które czynimy i którego doznajemy, nie przechodzi przez nas bez śladu (podobnie zresztą jak dobro). Każdy grzech (lub doświadczenie zła) jakoś nas zmienia, i to bynajmniej nie na lepsze. Ich skutki odkładają się w nas kolejnymi warstwami, jak osad z kamienia. List, 11/2006
Chodzi w istocie o to, by zmierzyć się z bolesną przeszłością, jakoś ją ogarnąć, oddać ją w ręce Tego, który z grzechem sobie radzi przebaczając. Taka konfrontacja prowadzi naturalnie do żalu: kiedy nie próbujemy się usprawiedliwiać okolicznościami, słabością itd., grzech odkrywa przed nami swoje szkaradne oblicze, zwłaszcza jeśli spojrzymy nań w kontrastującym świetle miłości Boga objawionej w krzyżu Chrystusa. To czas, by zapłakać nad sobą łzami tyleż bezsilności, co gniewu: to się nie powinno było stać, nie chcę tak żyć, nie chcę, by inni cierpieli, nie chcę, aby zło panowało nad moim życiem. W takich chwilach „postanowienia poprawy” możemy liczyć na moc Bożego Ducha, który nie pozostawi takiego pragnienia bez odpowiedzi.
Kiedy dochodzimy w naszej drodze do tego momentu, stajemy się gotowi na przyjęcie przebaczenia. My sami może i jesteśmy czasem bezradni wobec własnego grzechu, ale Bóg nie jest. W sakramencie pojednania ogarnia nas przebaczenie Ojca, przez Syna, w Duchu Świętym. I nie chodzi tylko o skreślenie jakiegoś zapisu w uniwersalnym niebieskim rejestrze grzechów. Raczej o rozlanie miłości na wszystkie te obszary, które zostały naruszone i osłabione przez zło. Bolesne wyznanie grzechów porównać można do pieczenia, jakie powoduje wylana na ranę jodyna: boli, bo dokonuje się oczyszczenie. Musi boleć, by boleć przestało. I zwykle, tak jak w przypadku ran na ciele, gojenie się może być długim i bolesnym procesem.
Rozgrzeszenie nie jest magicznym gestem, lecz pokazuje nam stosunek Boga do naszego grzechu. On przebaczył i na tym możemy oprzeć dalsze nasze życie. Rana została oczyszczona, teraz jednak musimy o nią dbać, by się zabliźniła bez komplikacji. Kiedy Bóg przebacza, robi to skutecznie. A to oznacza, że uzdalnia nas jednocześnie do przyjęcia takiej postawy, jaką On nam okazał. Zostaliśmy wezwani do przebaczania. Do jednania się ze swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, do jednania się z innymi. „Rozgrzeszenie” otwiera drogę do ostatniego etapu procesu pokuty i pojednania, jakim jest „zadośćuczynienie”. Zawsze przynajmniej część zła, które się za naszą sprawą dokonało, można naprawić – czy to bezpośrednio, czy to za Bożym pośrednictwem (przez modlitwę i post). To jak rehabilitacja po ciężkiej chorobie: chodzi o doprowadzenie serca do pełnej sprawności w miłowaniu. W tym procesie przeszłość nie „znika”, ale przestaje na nas negatywnie oddziaływać, zarówno poprzez cierpienie związane z samym wspomnieniem, jak i – co ważniejsze – jako uwarunkowanie utrudniające drogę ku dobru. Znakiem uzdrowienia, jakie Bóg udziela przez przebaczenie, jest często zdolność dostrzegania dobrych owoców, jakie ostatecznie ukształtowały się w nas w ogniu walki ze złem – może to być na przykład zwiększona wrażliwość na cierpienie innych, cierpliwość, pokora.Tak przeżywany sakrament pojednania i pokuty może otwierać na uzdrawiające działanie Bożej miłości nawet najbardziej ciemne i bolesne obszary naszej pamięci. Być może największa trudność polega na tym, że ta „terapia” wymaga, od początku do końca, naszego czynnego udziału. Ale taka właśnie jest Miłość: chce wszystko czynić wraz z tym, którego miłuje.
«« |
« |
1
|
2
|
3
|
» | »»