Chyba u ks. Twardowskiego przeczytałem takie zdanie: „jeżeli nie potrafisz czekać, to się nie módl”. Modlitwa wymaga cierpliwości, czasem trzeba czekać. Jeśli dziś coś nie zostało „spełnione”, to nie znaczy, że Pan Bóg nas odepchnął. Tu dotykamy tajemnicy modlitwy. List, wydanie specjalne, listopad 2006
A czy nie obawia się Ojciec, że ta forma nabożeństwa połączonego z błogosławieństwem róż może sprawiać wrażenie obrzędu nieco magicznego? Ktoś może pomyśleć sobie tak: „Wezmę taką poświęconą różę do domu i dzięki niej świat się zmieni, choroba minie, życie się uprości”.
Przecież element magiczności ktoś może dostrzec w pokropieniu wodą święconą. „Przyjdzie ksiądz po kolędzie”, pomacha kropidłem i od tego momentu ma się coś zmienić... W kościele często uczestniczymy w takich obrzędach, w których pojawiają się materialne znaki, uzewnętrzniające istotę danego obrzędu czy nabożeństwa. Przynosimy do kościoła świecę gromniczną i wracamy z nią do domu. Podobnie czynimy z różą. Ona symbolizuje miłość i piękno, a pobłogosławiona i zabrana do domu uświęca go. Tyle że zostawienie kartki z intencją, przyniesienie róży czy zapalenie świeczki to jeszcze nie wszystko.
Co to znaczy: „nie wszystko”?
Istotą tego kultu jest wiara modlących się ludzi i ich miłość do św. Rity. Ona żyje wśród nich. Może wielu jest bliska przez to, że była kobietą, która w cierpieniu przeżyła swe niełatwe małżeństwo, dzieci także nie sprawiały jej radości, zakonnice jej nie chciały...
Moim zdaniem jej życiorys jest bardzo nieatrakcyjny. To nie jest taka droga, na którą samemu chętnie by się weszło.
Dostałem z Francji podobiznę św. Rity namalowaną przez Pietro Annigoniego (1910-1988), który zmarł wkrótce po skończeniu tego portretu. Św. Ritę wyobrażał sobie w cierpieniu. Tego, które było jej udziałem, nie można zobaczyć, dotknąć, wyobrazić sobie, trzeba je po prostu przeżyć. Podobno w jej celi przez lata panował odór, jej ciało gniło... My czasami zatrzymujemy się jedynie na zapachu róż, który pojawił się po jej śmierci, a Rita była przecież kobietą cierpienia.
Kiedy po raz pierwszy czytałam jej życiorys, odłożyłam go w momencie, gdy dotarło do mnie, że w pewnym sensie wymodliła śmierć własnych synów. Dla mnie ten moment jest zbyt trudny.
Myśląc o jakiejś postaci historycznej, często zapominamy o realiach, w jakich żyła, o ówczesnej mentalności.
Owszem, przekładamy czyjeś życie na własne doświadczenia.
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, jako małe dziecko, powiedziała do swej mamy: „Mamusiu, chcę, żebyś umarła”. Kiedy ta zapytała: „Dlaczego?”, usłyszała w odpowiedzi: „Bo będziesz w niebie i będziesz szczęśliwa”. Które współczesne dziecko powiedziałoby tak swojej mamie? Myślę, że dawniej sprawy ostateczne były bardziej namacalne. My jesteśmy za bardzo skupieni na życiu doczesnym. Nie obcujemy ze śmiercią, mamy szpitale, medycyna stoi na coraz wyższym poziomie, aby dbać o nasze zdrowie i przedłużać nam życie. Mało ufamy w to, że Bóg jest, że nas stąd zabierze, że jest to inne, lepsze życie – życie wieczne.
Latamy w kosmos, wysyłamy tam sondy, mierzymy, sprawdzamy... Podobno nasza dusza waży 21 gramów.
Właśnie. Zmieniła się nasza wyobraźnia religijna. Dawniej Bóg był bardziej realny; Chrystus
był kimś, kto będzie „na wyciągnięcie ręki”, gdy tylko przekroczy się próg śmierci. Jeśli św. Rita modliła się o śmierć swoich dzieci, to dlatego, że bardziej ceniła życie z Bogiem niż własne życie. Ale sądzę, że śmierć dzieci jest śmiercią matki. I nie wiem, jak taką sytuację się przeżywa, ale myślę, że aby przez nią przejść, potrzeba heroizmu.