To, jak żyjemy, wpływa oczywiście na sposób, w jaki umieramy, i widać to w szpitalu. Są ludzie, którzy odchodzą w wielkim pokoju, którzy pomagają innym, mimo że sami ledwo się poruszają. Inni do końca są skupieni tylko na sobie. List, 10/2008
Gorzej jest z ludźmi, którzy są „letni" w swojej wierze. Ich też boli dusza, ale oni zupełnie nie mają, na czym się oprzeć. Są bezradni, gdy lekarz oznajmia na przykład, że zostały im trzy dni życia; są też najbardziej pogubieni. Trudno się do nich zbliżyć, bo napotyka się wtedy tupet, hardość, a nawet wulgarność.
Staram się do końca uszanować ich wybór. Kiedy wchodzę do sali, mówię zawsze: „Dzień dobry! Szczęść Boże!". Każdy wybiera to, co chce. Pytam wszystkich, jak się czują, czy czegoś nie potrzebują. Chcę im pokazać, że jestem, ale nie będę chodził i nagabywał: „nawróć się, nawróć się…".
Poznałem kiedyś profesora, który trafił na oddział intensywnej terapii z powodu kłopotów z sercem. Przez tydzień wpadałem na chwilę, żeby posiedzieć, porozmawiać. Jego córce bardzo zależało, żeby pojednał się z Panem Bogiem i za każdym razem pytała mnie: „No i co, proszę Ojca, wyspowiadał się?". Za którymś razem zapytałem: „Pani go kocha?". „Tak" „To proszę szanować jego wolę. Wiele dyskutowaliśmy, niektóre z jego racji podzielam, inne szanuję. Nie mogę teraz namawiać go na spowiedź". To tak, jakbym miał powiedzieć: „Stary, słuchaj, łaziłem, traciłem czas, spowiadaj się, bo ja muszę odfajkować następnego nawróconego". W przeddzień wyjścia ze szpitala profesor podziękował mi za to, że na niego nie naciskałem. Po kilku tygodniach przyjechał znowu do szpitala, ale tylko po to, żeby się wyspowiadać. Miesiąc później zmarł.
Wiele się teraz mówi o potrzebie towarzyszenia umierającemu. Powinni być przy nim zwłaszcza jego bliscy. Z tego, co Ojciec przed chwilą powiedział, wynika, że obecność rodziny nie zawsze uspokaja...
To prawda. Niezależnie od tego, czy umiera wierzący, czy ateista, święty, czy grzesznik, potrzebuje obecności drugiego człowieka. Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam - myślę, że te słowa odnoszą się też do ostatniego tchnienia.
Czasem jednak członkowie rodziny nie są w stanie zdobyć się na szacunek wobec umierających bliskich. Zdarza się, że chory nie może mówić, jest na wpółprzytomny, a oni bombardują mnie telefonami, żeby go wyspowiadać. „Proszę ojca - słyszę - to już chyba koniec, a on trzydzieści lat nie był u spowiedzi". Ja wiem, że oni chcą dobrze, ale to jest bardziej uspokojenie własnego sumienia niż troska o umierającego. Gdzie oni byli przez te trzydzieści lat? Facet nie chce, a ja mam go siłą zaprowadzić do raju? Nie jestem księgowym, nie muszę wpisywać w książce, że następny został zaopatrzony. To już Pan Bóg sobie z nim poradzi.
Bywa też odwrotnie. Chcę wejść do sali, a tu w drzwiach staje pani, która całym ciałem broni wstępu do męża. Ona jest wierząca, on też, ale księdza nie wpuści. Pokutuje ciągle przekonanie, że gdy chory zobaczy księdza, może pomyśleć, że jest z nim bardzo źle. Kiedy pracowałem na Zachodzie, proszono mnie, żebym stanął przy łóżku tak, by chory mnie nie zobaczył, bo to może zburzyć jego spokój. A może on wcale nie chce takiego spokoju? Może chciałby, żeby kapelan się nad nim pochylił i zaproponował mu wspólną modlitwę? Może jeszcze na koniec chce powiedzieć: „Księże, odwal się ode mnie!", żeby mieć satysfakcję, że do końca walczył z klerem. To gwałt na wolności tych ludzi. Oni przez to czują się samotni, mimo że mają wokół siebie rodzinę, lekarzy, pielęgniarki.
Zazwyczaj gdy pytam odchodzącego już człowieka: „Pomodlimy się, żeby Bóg dał siłę?", to albo wyraźnie się zgadza, albo chociaż skinie głową. Nie wiem, czy to podświadomość, ale zauważyłem, że nawet tacy półprzytomni ludzie reagują na znak krzyża. Instynktownie próbują podnieść dłoń, żeby się przeżegnać. Mam wtedy pewność, że nie mogą wypowiedzieć słów, ale wiedzą, co się dzieje. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś w takim momencie powiedział: „Nie!"
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.