Nie Msza święta dla dzieci, ale Msza święta dla rodzin! Co to znaczy? Odpowiedź niby banalna, a zmieniająca wszystko. Rodziny razem przychodzą na Mszę świętą i razem w niej uczestniczą. Więź, 12/2002
Wiele razy zdarzało mi się słyszeć, że Kościół w Polsce zachował rozsądek i wierność tradycji w przeciwieństwie do Kościołów krajów Zachodu, które na fali post-soborowej reformy wyrabiają niestworzone rzeczy. Obserwacja różnych praktyk we Francji, Niemczech i Kanadzie wydawała się potwierdzać tę tezę. Szczególnie niebezpieczny i tragiczny dla Kościoła jest ostry podział między tradycjonalistami i progresistami, podział, w którym ja i moi przyjaciele z Polski nie umieliśmy się zmieścić. Znajomi, np. Francuzi, też mieli problemy z klasyfikacją. Jesteś Polakiem - znaczy tradycjonalistą. Chodzisz w koloratce - no, to już na pewno nim jesteś. Lubisz łacinę - aha! Ale jednocześnie nie przeszkadza ci muzyka liturgiczna z towarzyszeniem gitary, do koloratki zakładasz sweter i przyjeżdżasz na Mszę świętą na rowerze - to by znaczyło, że jednak jesteś progresistą.
Tego rodzaju podział niszczy Kościół, bo powoduje, że ludzie ścierają się o to, co nie jest najważniejsze. Jakie było moje zdziwienie i smutek, gdy zacząłem zauważać powstawanie podobnego podziału w Polsce. Wydaje mi się, że wojujący tradycjonalizm jest przesadną reakcją na rzeczywiste schorzenia życia Kościoła, wprowadzane przez ludzi, głównie księży, którzy chcą być w awangardzie postępu, a w rzeczywistości włączają do Kościoła elementy współczesnej kultury popularnej, nie tylko pozbawione wartości duchowych i estetycznych, ale często także w swej istocie antychrześcijańskie. Można tu wskazać na psychologizowanie spowiedzi i rekolekcji, rozumienie duszpasterstwa na wzór komercyjnej obsługi ludności (pewien ksiądz rzucił kiedyś całkiem serio “złotą” myśl, iż Kościół powinien funkcjonować podobnie jak McDonald’s) oraz próby ułatwienia i “unowocześnienia” liturgii.
Wiele lat myślałem o tym zjawisku. Z jednej strony ludzie, którzy uważają, że jeśli kiedyś jakoś było i było dobrze, to teraz też wszystko ma być tak, jak kiedyś. Z drugiej - reformatorzy, którzy tracą wyczucie kościelnej tradycji, ducha liturgii, wagi przeżywania sacrum. Ten artykuł rodził się w bólu siedzenia okrakiem na płocie, z poczucia, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Wielką radość sprawiła mi książka kard. Josepha Ratzingera “Duch liturgii”, która wyraża moje niepokoje dużo mądrzej, niż byłbym w stanie to zrobić, i daje poczucie, że jest wielu ludzi, którzy nie zgadzają się na Kościół podzielony. Nie mam zamiaru poprawiać ani kopiować Kardynała. Niniejsze uwagi to zapis części tego, “co mnie boli” od wielu lat na gruncie specyficznie polskim.
Soborowa reforma liturgii, mająca ogromne zalety, zrodziła u niektórych poczucie, że teraz wszystko można zmieniać i należy zmieniać, że konieczny jest “postęp” w Kościele. Pojawił się ruch, dynamizm, który nie ma nic wspólnego z Soborem Watykańskim II, a raczej inspirowany jest przez banalizację kultury, jaką obserwujemy od co najmniej sześćdziesiątych lat XX w. Można by to nazwać: quasi-reformą posoborową. Ogólnie określiłbym te praktyki mianem “kościelny McDonald’s”, “kato-polo” lub “kościelenowela”. Nie chodzi tu wcale o gitarową muzykę liturgiczną, bo ta może być (choć nieczęsto jest) utrzymana w “duchu liturgii”. Chodzi raczej o płyciznę, bezguście i zarozumiałość nowinkarzy, łatwo i bezmyślnie odcinających się od setek lat tradycji, oraz - przede wszystkim - o tracenie poczucia sacrum. Szczególnie bolesne jest to w liturgii. Wyraźnie u wielu nie-tak-już-znowu-młodych kapłanów pojawiło się przekonanie, że Msza święta ma być teraz lekka, łatwa i przyjemna. Stąd najróżniejsze liturgiczne dziwactwa i trywialności. Szczególnym przypadkiem tych konceptów jest pomysł tak zwanych “Mszy świętych dla dzieci”. Msze te zazwyczaj nie prowadzą dzieci do zrozumienia liturgii, natomiast bardzo skutecznie zabijają w nich, i w dorosłych uczestniczących w tego rodzaju spektaklach, poczucie świętości Mszy świętej i samego Kościoła.
Zadziwiające jest powszechne milczące przyzwolenie na niszczenie sacrum w liturgii wśród kapłanów, którzy przecież powinni być wrażliwi na liturgię. Jedyna reakcja na bałagan w kościele, z jaką się spotkałem wśród księży, to utyskiwania, że dzieci nie potrafią się zachować w kościele, zarzuty pod adresem rodziców, ewentualnie katechetek, które jakoby za mało pilnują dziecięcej trzódki. Nigdy nie słyszałem pytania o naszą, kapłańską, odpowiedzialność za tę - powiedziałbym - zorganizowaną obrazę Boską. Niestety, jest ewidentne, że to kapłani są odpowiedzialni za graniczący ze świętokradztwem bałagan panujący na Mszach dla dzieci. Odpowiedzialność wynika w tym wypadku z bezmyślności. Nikt nie zadaje pytania o sens “Mszy dla dzieci”. Być może kiedyś ktoś (ks. Twardowski?) wykombinował coś mądrego, lecz obecnie wszyscy bezrefleksyjnie powtarzają jakiś idiotyczny i niczym nieuzasadniony kanon. W każdej parafii jest “Msza święta dla dzieci”. Jej brak oznaczałby, że proboszcz nie dba o duszpasterstwo.
Kreśląc te uwagi, opieram się na sytuacji, jaka panuje w - najlepiej mi znanych - obu diecezjach warszawskich, ale obawiam się, że praktyki te są powszechne. W większości parafii w naszym kraju co tydzień odbywa się żałosny spektakl pod nazwą “Msza święta dla dzieci”, który powinien się raczej nazywać “Mszą świętą infantylną”.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
4
|
»
|
»»