SKUTKI I KONSEKWENCJE Chciałbym być dobrze zrozumiany - prowadzenie i organizacja wzmiankowanego typu aktywności liturgicznej jest wielkim wysiłkiem. Ten wysiłek i zaangażowanie trzeba docenić. Nie wszystkie błędy i wykrzywienia są nieuniknione, nie wszystkie pojawiają się w każdej parafii. Zdarzają się świetne dialogowane kazania, znakomite pieśni, dobrze prowadzona modlitwa powszechna. Niemniej jednak uważam - i chyba podałem na to wystarczające argumenty - że sama formuła Mszy świętej dla dzieci jest chybiona, bo wymusza, niezależnie od dobrej woli jej protagonistów, większość opisanych wykrzywień. Zgromadzenie dzieci w jednej grupie musi być opanowane albo siłą, albo zewnętrzną powierzchowną atrakcyjnością tego, co się dzieje przy ołtarzu.
Formuła Mszy dla dzieci wymusza na celebransach, wyjąwszy osoby wyjątkowo uzdolnione, robienie widowiska. Jeden na tysiąc potrafi zachować powagę Ofiary Chrystusa i jednocześnie przyciągnąć uwagę zgromadzonego przed ołtarzem tłumku dzieci. Musi więc dziać się show, bo inaczej panuje rozgardiasz. Przyznaję, że zmuszony do prowadzenia takiej Mszy, sam stawałem się showmanem, bo nie widziałem innego wyjścia. Księża, robiąc to wszystko, utyskują potem, że dzieci są niewychowane, że gadają na Mszy, że biegają po kościele. A kto je uczy skupienia, powagi, szacunku do świętości Eucharystii i kościoła? Wychowuje się praktyką zachowań, a nie sporadycznymi napomnieniami. Sami więc jesteśmy winni demoralizacji, na którą narzekamy, choć nikt nie jest świadomy winy. Z tych dzieci wyrosło już sporo dorosłych, którzy w kościele nierzadko zachowują się jak w supermarkecie.
Nie jest łatwo także uniknąć pokusy upraszczania, aby zapobiec znudzeniu dzieci. Na skutek uproszczeń i przeróbek nie uczą się one uczestnictwa w katolickiej liturgii, lecz w jej zbanalizowanej, okaleczonej wersji.
Pomysł osobnych Mszy dla dzieci i - dodajmy - osobnych Mszy dla młodzieży ma jeszcze jeden negatywny skutek - Kościół włącza się w ten sposób w nurty współczesnej kultury, która, podkreślając różnice pokoleniowe, rozbija więzi rodzinne. Udział we Mszy świętej nie jest już wspólnym doświadczeniem rodziny. Nawet jeśli rodzice idą na tę samą godzinę, to stoją gdzieś z daleka. Dzieci sobie, młodzież sobie, dorośli sobie. Osobno się bawią, osobno pracują, osobno się modlą. W dalszej perspektywie może to być groźne.
WYJŚCIE Z BŁĘDNEGO KOŁA Przekonanie, że sam pomysł specjalnej Mszy świętej dla dzieci jest chybiony, wzbudził we mnie, gdy jeszcze byłem w seminarium, znany duszpasterz ks. Wojciech Drozdowicz. Późniejszy twórca telewizyjnego programu “Ziarno” był wtedy wikariuszem w parafii łowickiej kolegiaty. Wojtek jest geniuszem kontaktu z dziećmi. Prowadzenie “Mszy infantylnej” to dla niego fraszka. Jednak zamiast łatwej satysfakcji z zachwytu wszystkich uczestników, właśnie on mozolnie pracował nad zbudowaniem koncepcji Mszy, która, będąc przystępna dla dzieci, uniknie wymienionych wyżej negatywnych konsekwencji. Wynik tej pracy jest oczywisty jak jajko Kolumba: nie Msza święta dla dzieci, ale Msza święta dla rodzin! Co to znaczy? Odpowiedź niby banalna, a zmieniająca wszystko. Rodziny razem przychodzą na Mszę świętą i razem w niej uczestniczą. Nikt nie zagania dzieci pod ołtarz. Skutki?
Nie trzeba organizować grup policyjnego nadzoru nad zachowaniem dzieci. One same nie mają pokusy gadania i rozrabiania, bo jedno nie pobudza drugiego, a obok są rodzice. Nie trzeba się wygłupiać przy ołtarzu, żeby przyciągnąć uwagę tłumu maluchów przed ołtarzem. Nie trzeba upraszczać liturgii - dzieci widzą, jak w niej uczestniczą dorośli, i od nich się uczą przeżywania liturgii. Nie bez znaczenia jest także fakt, że bliskość dzieci mobilizuje również samych rodziców do głębszego uczestnictwa w liturgii - który tatuś pozwoli sobie na drzemkę w czasie kazania, gdy dziecko patrzy?
Czytań mszalnych nie wykonują dzieci, ale ojcowie. Ojciec, jako głowa domowego Kościoła, spełnia quasi-kapłańską funkcję, podkreślając swoim udziałem jej wagę. Homilia jest głoszona nie tylko do samych dzieci, ale także do dorosłych, którzy przecież też uczestniczą we Mszy. Dobrze, gdy zasugeruje się w niej jakieś - wynikające z uczestnictwa w liturgii - zadanie dla całej rodziny. Pomysłów może być wiele - najprostszy to prośba, aby rodzice choćby przy niedzielnym wspólnym obiedzie wyjaśnili dzieciom jakiś fragment czytań lub kazania. Czasami takie liturgiczne zadanie zmusza rodziców do przeprowadzenia gruntownego, a szybkiego studium, aby się przed latoroślami nie skompromitować.
Dzieci uczestniczące obecnie w "normalnych", ale porządnie sprawowanych Mszach świętych, lepiej uczą się liturgii niż te, które stoją przy ołtarzu na Mszach infantylnych. Dziecko jest nastawione na uczenie się od dorosłych. Podpatruje i naśladuje zachowanie rodziców, z czasem coraz lepiej pojmując, o co chodzi w zewnętrznie przyjmowanym rytuale. Zresztą ten proces wzrastania w pojmowaniu dotyczy ludzi w każdym wieku. Msza zawsze pozostaje Misterium, Tajemnicą w sensie ścisłym, której nigdy nie da się w pełni pojąć. Dlatego tragicznym błędem wydaje mi się "upraszczanie" i "przybliżanie" Mszy świętej przez sprymityzowany sposób jej celebrowania, także dorosłym ludziom. To my mamy dorastać do Mszy świętej, a nie Msza - Ofiara Chrystusa - dostosowywać się do naszego poziomu.
Formuła Mszy świętej dla rodzin jest na tyle szeroka, że może zawrzeć w sobie wiele pomysłów duszpasterskich wykorzystywanych we Mszy dla dzieci, a także pomieścić inne, w tej ostatniej niemożliwe do zrealizowania. A co najważniejsze - jest wolna od genetycznych wad “Mszy świętej infantylnej”.
***ks. Jacek Dunin-Borkowski – ur. 1958, doktor teologii, ksiądz diecezji warszawsko-praskiej, studia doktoranckie w Paryżu, doktor na KUL. Wykładowca teologii dogmatycznej w Praskim Seminarium Duchownym. Odwiedź stronę autora