W czerwcu 1976 r. premier rządu PRL Piotr Jaroszewicz zapowiedział podwyżki cen sięgające nawet 150 procent. W kilkunastu miastach kraju zaczęły się manifestacje i strajki. Protestowało ponad sto tysięcy osób. Najaktywniej w Radomiu
– Ale tamtego dnia, oczywiście, nic o tym nie wiedziałam. Martwiłam się tylko, że mąż nie wraca – opowiada Zofia Sadowska. – Zmywam naczynia. Otwierają się drzwi, wpada trzech. Jeden niewielkiego wzrostu mówi do dwóch pozostałych: „Brać ją”. Pytam go, o co chodzi. A on: „Co k…, może powiesz, że nie byłaś pod KW ?”. Mówię: „Chwileczkę, jestem matką trójki dzieci, mam męża”. Krzyknął: „Męża już nie masz” i zwrócił się do dzieci: „Matki też nie macie!”. I od razu rewizja. Zeszli do piwnicy. Mnie też tam zagonili. Dostałam kopa, bo ich zdaniem, szłam niezbyt szybko. Jeden z nich chwycił mnie za palec i mi go złamał. Do dziś mam zdeformowany, bo nie mogłam pójść do lekarza, żeby mi założyli gips. Okazało się, że w piwnicy nic nie znaleźli. Wróciliśmy do mieszkania. Córka zapłakana. Pytam: „Dlaczego płaczesz?”. A ona: „Bo ten pan mnie uderzył. Wmawiał nam, że tatuś coś nakradł i żebym to potwierdziła. A ja powiedziałam, że to nieprawda!”.
Jeszcze się do pani dobierzemy
Po tygodniu od aresztowania męża Zofia Sadowska dostała wezwanie do prokuratury. Wysłała dwunastolatkę z czteromiesięczną córką do mamy, do prokuratury poszła z pięciolatkiem. – Pomyślałam, że kiedy pójdę z dzieckiem, to mnie od razu nie zamkną. Prokurator pytał o męża, gdzie i kiedy był. Powiedziałam, że nie brał udziału w żadnej manifestacji. Spisał moje zeznania i przeszedł do następnego pokoju zadzwonić. W pewnym momencie słyszę rozmowę: „Przyjeżdżajcie, mamy tu kolejnego «niebieskiego ptaszka»”. Więc ja niewiele myśląc, szarpnęłam za drzwi i już byłam na ulicy. Uciekłam do sąsiadów. Akurat wyjeżdżali na sezon truskawkowy, więc ukrywałam się przez dwa tygodnie na tych truskawkach. Wróciłam i znów pojawiła się milicja z wezwaniem do prokuratury. Dzieci w płacz: „Mamusiu, znowu cię zamkną!”. Na co jeden z milicjantów powiedział: „Nie bójcie się, mama tylko coś podpisze i wróci”. Poszłam. Nie aresztowali mnie. Ale prokurator zagroził: „Jeszcze się do pani dobierzemy”. Rzeczywiście, mieliśmy kilka rewizji. Córka też przechodziła upokorzenia. Wyśmiewali ją w szkole, że ojciec warchoł i siedzi w więzieniu. Kiedy mąż siedział w Barczewie, ja dostałam wezwanie na rozprawę. Znalazłam też w skrzynce wizytówkę, że mecenas Władysław Siła-Nowicki „oczekuje panią w sądzie”. W sądzie było jeszcze kilka osób z Warszawy. Późniejsi działacze KOR-u. Również ksiądz z naszej kurii, którego nazwiska już nie pamiętam. Pomagali mi, to pewne. Podczas rozprawy nie dopuszczono moich świadków. Tylko oskarżycieli. Miałam zarzuty, że wyrywałam pręty ze schodów, wybijałam szyby w sklepach i demolowałam bufety w KW. W końcu nie wytrzymałam tych bzdur, jeszcze mi jakieś zarzuty stawiali, więc zaczęłam krzyczeć na sędziego, że to kłamstwa. Coś pomstowałam na sąd i czymś rzuciłam w ten stół sędziowski. Uciszono mnie i dano skierowanie na badanie psychiatryczne. Odroczono sprawę. Chcieli ze mnie zrobić psychiczną. Po rozprawie troje młodych ludzi przyszło do mnie. Przynieśli dzieciom słodycze, zabawki, kredki, zeszyty. Powiedzieli, że są z Warszawy. Nie minęło dziesięć minut, jak tajniacy też się pojawili. Pytali o to, kto mnie odwiedził, jak się nazywają. Odpowiedziałam: „Tak jak ja pana nie legitymuję, tak i nikogo nie legitymuję, więc nie wiem, kto to był”. Później mi obiecali mieszkanie, żeby tylko te ich nazwiska podać. Albo jak ktoś mnie odwiedzi, to żeby zadzwonić. Powiedziałam, że nie mam zamiaru. Straszyli mnie: „Jak będzie pani tak postępowała, to może pani sobie zaszkodzić”. Na kilka dni przed ponowną rozprawą męża otrzymałam wezwanie do sądu rodzinnego. Biorę dzieci, idę. Prowadzi rozprawę pani sędzina Sadurska. Zapytałam, w jakiej sprawie. Powiedziała: „Chcemy pani dwójkę dzieci wziąć do domu dziecka, ponieważ ma pani małą rentę”. Zapytałam: „Czy są jakieś skargi na mnie, że źle się opiekuję dziećmi? Nie? Więc jakie są podstawy?”. A ona na to: „Chcemy pani ulżyć”. Odpowiedziałam: „Już ulżyliście, zabierając mi męża i ojca dzieciom”. I dodałam: „Wysoki sądzie, mam dwie ręce do roboty, więc sobie poradzę. A jak mi po dziecko ktoś sięgnie ręką, to nie będę patrzyła, utnę łapę siekierą. Bo ja dzieci nosiłam we własnym łonie i ja dzieci wychowam”. No i na tym się skończyło. Napisałam też skargę na działanie milicji i prokuratury.
Podczas kolejnej rozprawy, w styczniu 1977 r., Zofia Sadowska została skazana na kilkutysięczną grzywnę. I trzy miesiące prac na cele społeczne. – Jednak mecenas Władysław Siła-Nowicki powiedział mi: „Niech się pani nie martwi, wszystko zapłacimy i nie będzie pani musiała niczego odrabiać” – podkreśla Zofia Sadowska. – I tak to się stało. Kolejne wezwanie dostałam chyba w styczniu. Tym razem do prokuratora wojewódzkiego czy jego zastępcy. Już nie pamiętam. Kazał mi wycofać skargę na działanie milicji, prokuratury. I żebym również wycofała pełnomocnictwa dla prawników z Warszawy. Konkretnie dla mecenasa Władysława Siły-Nowickiego. Bo tacy „jak oni szkodzą Polsce”. Odpowiedziałam, że nie wycofam się, bo nie jestem rakiem i do tyłu nie chodzę. Był oburzony. Powiedział, że swoją postawą sobie zaszkodzę. Dodał, że nie rozumie rozgłosu wokół mnie. Bo to o mężu i o mnie tyle Radio Wolna Europa mówi. Powiedziałam: „No, jeśli RWE mówi to, co mówi, to chyba wie, co mówi. A męża jak żeście mi zabrali, to go nie zwróciliście. I co? To nie jest prawda?”. A on mi na to 5 tys. zł na stół kładzie i mówi, że to zapomoga. Powiedziałam, że nie wezmę, bo „jak wyjdę, to zaraz mnie oskarżycie, że ukradłam”.
Jan Sadowski wyszedł z więzienia w lutym 1977 r. Objęła go „dobroczynna” amnestia. Nadal miał widoczne ślady poturbowania. Pracy szukał jeszcze dość długo, mimo że miał wykształcenie średnie – rzadkość w PRL. Wreszcie znalazł: sprzątanie dworca i całego placu wokół. – Mąż popracował z rok – mówi pani Zofia. – Lekarze coraz to gorsze dawali mu rokowania. Nerki miał odbite. Nogi, ręce puchły. Leżał w szpitalu jakiś czas. Lekarz powiedział, że wszystko poodbijane. Rak się wdał. Uszkodzenie mózgu. Nie doczekał „Solidarności”. Zmarł przed osiemdziesiątym.
Tak... Rok 1976 to był smutny rok. Zabrał mi męża, a dzieciom ojca.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.