Obok tego, że dane mi było urodzić się jako Polak, przyjaźń Kornela Morawieckiego uważam za największy zaszczyt, jaki spotkał mnie w życiu
Śmierć Kornela Morawieckiego jest dla mnie, oczywiście, przede wszystkim wielkim bólem. Zarazem jednak winien jestem Bogu wielką wdzięczność za to, że dane mi było nie tylko z tym wielkim człowiekiem się zetknąć, zostać trybikiem w wielkiej machinie konspiry, której on był twórcą, lecz nawet, przez długie dziesięciolecia, być obdarowanym jego przyjaźnią.
Człowiek legenda
Najpierw Kornel był dla mnie legendą. Herosem ze spiżu, który na przekór cenzurze i siepaczom totalitarnego reżimu potrafił wydawać „Biuletyn Dolnośląski” – pierwsze niezależne pismo drugiego obiegu, które jeszcze przed Sierpniem ’80 trafiało do moich rąk. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie robiło, bo nie dowierzałem temu, co widziałem. Miałem ledwie szesnaście lat, gdy w głowie tętniły mi pytania: „Coś takiego się w naszej zniewolonej Polsce ukazuje? Jest to więc możliwe? Kim są ci niezwykli ludzie, potrafiący się odważyć i dokonywać czegoś takiego?”. Potem o Kornelu słyszałem jako o głównym inspiratorze wrocławskiego i dolnośląskiego Sierpnia – czasu, którego też nie zapomnę do końca życia. Jeszcze trochę później okazało się, że Kornel Morawiecki drukuje gazetki z użyciem rosyjskiego alfabetu – dla sowieckich żołnierzy stacjonujących w naszym kraju. Gazetki pojednania, mówiące o „waszej i naszej wolności”, o wspólnocie losu narodów zniewolonych tą samą komunistyczną opresją. O perspektywie wspólnej wolności. Za zredagowanie i wydrukowanie tych gazetek pojednania (nie nazywały się tak, ale każdy, kto choćby zaczął je czytać, tak by je nazwał) jesienią 1981 r. Kornel Morawiecki został aresztowany. Powodem miało być „podważanie sojuszy z ZSRR”. Uwolniony dzięki solidarnej postawie dolnośląskich związkowców odpowiadał z wolnej stopy. Jego proces ruszył bardzo szybko i był relacjonowany na łamach pisma „Z Dnia na Dzień”. Pisma, które to on uratował 13 grudnia 1981 r., natychmiast uruchamiając nową redakcję i sieć doskonale zakonspirowanych drukarni. Od pierwszego dnia stanu wojennego to pismo było znakiem nadziei. Dowodem na to, że Solidarność żyje. Nawet wtedy, gdy mury zakładów pracy, strajkujących w obronie Solidarności, były już stratowane gąsienicami czołgów. To przede wszystkim dzięki Kornelowi „Z Dnia na Dzień” ukazywało się wtedy co dwa dni, a jego nakład sięgał kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy, które trafiały często do nawet najmniejszych miejscowości Dolnego Śląska.
W tamtym czasie sam też włączyłem się w działalność podziemia. Aktywności naszej młodzieżowej organizacji zrazu były nieporadne, a nasz podziw dla Kornela Morawieckiego i jego organizacji – z miesiąca na miesiąc coraz większy. Bo z miesiąca na miesiąc stawało się coraz bardziej oczywiste, kto w solidarnościowym podziemiu jest postacią największego formatu.
Dniem wielkiego zaszczytu był dla nas pierwszy dzień szkolenia drukarskiego, zorganizowanego dla młodzieżowych konspiratorów przez działaczy Solidarności Walczącej. Wiosna 1983 r. – „ludzie od Kornela” mieli nas uczyć druku! I nauczyli. A potem przygarnęli część z nas, kiedy nasza pierwsza organizacja poszła w rozsypkę po serii aresztowań, spowodowanych donosami ojca jednego z członków naszej uczniowskiej konspiry. My mieliśmy wtedy po kilkanaście lat. Takie doświadczenie mogło złamać kręgosłup. Mogło zabrać wiarę w sens zmagania się z totalitarną opresją. Ale była organizacja, stworzona bez uratowanych osiemdziesięciu milionów. I był jej przywódca, działający z niesłychaną efektywnością, ciągle mnożący formy konspiracyjnej walki, niezłomny i – nieuchwytny. Jego Solidarność Walcząca była dowodem na to, że ta walka ma sens. Każdy dzień działalności najbardziej zwalczanej organizacji był dowodem jej zwycięstwa. Na szczytach wieżowców Wrocławia bezpieka zamontowała olbrzymie, kosztowne obrotowe maszty radiopelengacyjne. A my co parę dni słuchaliśmy grającego tym masztom na nosie Radia Solidarność Walcząca! A w jego audycjach – głosu Kornela Morawieckiego.
Armia Kornela
Mijały lata, wypełnione plecakami bibuły, wożonej na trasie Wrocław – Trójmiasto, powielaniem gazetek, zmaganiami z własną słabością i zwątpieniem. To były lata mozołu, ale dzielonego z najwspanialszymi ludźmi, jakich spotkałem w swoim życiu. Byli wśród nich studenci Kornela. Zazdrościłem im tej znajomości. Maćka Dziubańskiego zapytałem kiedyś: „Jaki jest ten Kornel?”. Maciek spojrzał wtedy na mnie jakoś tak uważnie i powiedział: „Wiesz, on jest trochę taki jak ty”. W odpowiedzi ryknąłem śmiechem, uważając to za świetny żart – ostatnią odpowiedź, jakiej bym się spodziewał. Kiedy po wielu latach, w czasie spisywania wraz z Kornelem naszego wywiadu rzeki, opowiedziałem mu o tamtej sprzed lat rozmowie z Maćkiem, Kornel uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział ze śmiechem: „A to dobre jest! Napisz o tym w swojej książce!”.
Dwadzieścia lat przed tym czasem, w którym zacząłem spisywać wywiad rzekę z Kornelem, ciągle był on dla mnie osobą legendarną. Mitycznym niewidzialnym wodzem organizacji, w której byłem jednym z małych trybików. Przewodniczącym był on – człowiek, którego nigdy nie widziałem. W końcu nadszedł jednak dzień, w którym na zebranie, zorganizowane z wyjątkową troską o jego tajność, przyszedł szczupły człowiek ze słuchaweczką w uchu. Gdy wchodził, odłączył ją od wyjmowanego z kieszeni urządzenia nasłuchowego, które po przestawieniu na tryb głośny postawił na środku stołu, przy którym siedzieliśmy. Z głośnika dały się słyszeć odległe, urywane rozmowy radiowe jakichś służb. W tym czasie niespodziewany przybysz podawał rękę każdemu z nas. Kiedy witał się ze mną, Zbyszek, przewodnik Kornela, powiedział: „To jest Miś”. „Poznaję” – odpowiedział, patrząc mi w oczy, przewodniczący Solidarności Walczącej. „Miś” to był mój konspiracyjny pseudonim. Błyskawicznie zatętniły mi w głowie pytania: „On mnie poznaje? Jakim sposobem, przecież widzi mnie pierwszy raz w życiu!”. Okazało się, że Kornel, mimo że nie spotyka się z większością członków swojej organizacji, dużo o tych ludziach wie. Aleksander Macedoński znał podobno imię każdego z żołnierzy swojej armii. Antyczny wódz jednak tych ludzi codziennie widywał. Walczył z nimi w jednym szeregu, obozował z nimi i przemierzał wraz z nimi tysiące mil. A „armia Kornela” skrywała się w mrokach konspiry! Jednak tak wiele potrafił wiedzieć o swoich ludziach.
Każdy, kto wie, czym była Solidarność Walcząca, musi mieć dla niej podziw, szacunek i musi doceniać wielką rolę, którą odegrała. Każdy też, kto miał szczęście znać Kornela Morawieckiego, wie, że w pierwszej kolejności jemu trzeba zawdzięczać stworzenie tej organizacji, uczynienie jej tak odporną na zwalczanie przez komunistyczną potęgę, używającą „przeciw niej wszystkich sił i środków” (to cytat z gen. Kiszczaka, który żądał za wszelką cenę zniszczenia SW). Zasługą Kornela było też zachowanie spójności tej nadzwyczajnej formacji, będącej istnym rojowiskiem silnych osobowości i „rogatych” indywidualistów. Osiągnąć coś takiego potrafił tylko Kornel.
Polska Morawieckiego
Zwykło się mówić, że nie ma ludzi niezastąpionych. Kiedy jednak pomyślę o tym, jaką stratą jest odejście Kornela, to z najgłębszym przekonaniem stwierdzam, że niniejszy obiegowy pogląd to nieprawda. Niemniej jednak gdy wspominam długie rozmowy, których miałem honor odbyć z Kornelem bardzo wiele, muszę przywołać jedną z myśli, która w tych dyskusjach się pojawiała. Dużo mówiliśmy bowiem o naszej narodowej historii, w której tyle razy Polacy byli dziesiątkowani. O straszliwych doświadczeniach naszej zbiorowości, polegających na istnych dekapitacjach naszego narodu. Dekapitacjach, czyli utracie, wielokrotnym wytracaniu najwspanialszych, najlepszych jego członków. Na ich śmierci w powstaniach, egzekucjach, katowniach, w śniegach Sybiru, w Katyniu. Prawdziwi geniusze, twórcy, organizatorzy narodowej świadomości, najprawdziwsi narodowi liderzy, największe umysły – czy jesteśmy w stanie ich zastąpić? Czy próba ich zastępowania nie byłaby po prostu bezczelną uzurpacją? Odpowiedź na to pytanie może być jednak tylko jedna. Nawet jeśli współcześni mieliby nie dorastać do pięt swoim poprzednikom, to jednak stoją przed obowiązkiem ich zastąpienia. Nie dorównamy im, nie dorośniemy do ich poziomu, nie będziemy takimi znakomitościami, jakimi byli oni. Ale fakt ten nie zwalnia nas z obowiązku, by się o to starać. Nie zwalnia nas z zadania kontynuacji ich trudu, ich dzieła, ich myśli. A jeśli wyzwanie to rzeczywiście i ostatecznie okaże się dla nas zbyt wielkie i naprawdę nieosiągalne – rolą naszą jest skarb tegoż dziedzictwa w jak najlepszym stanie zachować. Ocalić i przekazać możliwie bez uszczerbku w ręce tych, którzy przyjdą po nas: naszych dzieci, naszych następców. Jeśli my nie sprostamy zadaniu, to może oni będą lepsi od nas?
„Niosę ciebie, Polsko” – w swym pamiętnym otwarciu obrad Sejmu RP powiedział Kornel. On ten swój kawałek niesionej przez siebie Polski oddał już w nasze ręce. To wielki zaszczyt otrzymać dar z takich rąk. Pierwsza myśl jest w takim momencie oczywista: „Ja na tak wielki dar nie zasługuję. Dar z takich rąk to zbyt wielki zaszczyt”. Zamiast jednak uchylać się od przyjęcia takiego daru należy ze wszystkich sił dążyć do sprostania tak wielkiemu, tak „wyśrubowanemu” zadaniu. Zaszczycałeś mnie, Kornelu, swoją przyjaźnią. Czuję się dziś zobowiązany do zasługiwania na ten wielki zaszczyt.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.