Czy dyskusja na tematy związane z bioetyką musi prowadzić do mnóstwa negatywnych emocji, wobec których przestają liczyć się fakty i drugi człowiek, a jakiekolwiek próby dogadania się giną zalane falą adrenaliny?
Aborcja, eutanazja, zapłodnienie in vitro, stosowanie (lub niestosowanie) środków antykoncepcyjnych, etyka współżycia seksualnego w małżeństwie, ocena współżycia przedmałżeńskiego czy „pozamałżeńskiego”, badania prowadzone na komórkach macierzystych, eugenika, inżynieria genetyczna… Wystarczy przeczytać tę listę tematów, żeby poczuć dreszcz towarzyszący zwykle burzliwym światopoglądowym dyskusjom. Więcej: wystarczy tę listę przeczytać na głos w dowolnej większej grupie ludzi – bez słowa komentarza, bez cienia sugestii, bez żadnych emocji – aby w ciągu pięciu minut wywołać długą, zażartą, gorącą dyskusję (która w dziewięciu przypadkach na dziesięć skończy się ostrą awanturą).
Czy naprawdę tak musi być? Czy dyskusja na tematy związane z bioetyką musi prowadzić do mnóstwa negatywnych emocji, wobec których przestają liczyć się fakty, przestaje liczyć się drugi człowiek, a jakiekolwiek próby dogadania się giną zalane falą adrenaliny?
Oczywiście można wszystko zwalić na fakt, że są to (bo są…) tematy drażliwe, dotykające spraw trudnych, często bolesnych. To oczywiście prawda. Ale moim zdaniem nie cała.
Bardzo często u podłoża sporów, kłótni i starć leżą nie tyle fakty, co język jakim się je przedstawia. Sposób mówienia – zwłaszcza właśnie w kwestiach wrażliwych, drażliwych i wywołujących emocje – może znacząco wpłynąć na jakość dyskusji i ewentualne dojście do wspólnych wniosków czy kompromisu.
A zatem – jak we współczesnym świecie i do współczesnych ludzi mówić o kwestiach bioetycznych? Jakiego języka używać, jakie podejście stosować aby rozmowa na te tematy rzeczywiście była dyskusją, konstruktywnym dialogiem, a nie agresywną przepychanką?
Chciałbym zaproponować kilka zasad, dzięki którym oczywiści trudne tematy nie staną się łatwiejsze – ale być może łatwiej będzie o nich rozmawiać i uczciwie przedstawiać swój punkt widzenia.
Po pierwsze – mów z miłością. Zdaję sobie sprawę, że to stwierdzenie wydaje się banalne, ale zastanówmy się, co to właściwie znaczy. Miłość – jak wie każdy oazowicz który przeżył choćby tylko rekolekcje 1. stopnia – to nie uczucie, sentyment czy poryw serca. Miłość to postawa, to świadoma decyzja pragnienia dobra drugiego człowieka – kimkolwiek on jest, jakikolwiek jest, cokolwiek sobą reprezentuje. Jeśli chcemy „bronić” stanowiska Kościoła w sprawie aborcji, eutanazji czy zapłodnienia in vitro – musimy w każdej sytuacji pamiętać o podstawowym przykazaniu, o Przykazaniu Miłości. Co więcej – musimy pamiętać o tym, że to przykazanie dotyczy nie tylko (w przypadku dyskusji o aborcji) nienarodzonych dzieci, ale także naszych oponentów, a więc także zwolenników „wolności wyboru” i tych, dla których aborcja jest zabiegiem medycznym niewiele bardziej istotnym od wyrwania zęba. Co to oznacza w praktyce? Między innymi to, że nawet jeśli jesteśmy stuprocentowo przekonani o słuszności naszych racji, powinniśmy powstrzymać się od używania określeń obraźliwych, od atakowania ad personam (tak, nawet w przypadku jeśli „druga strona” to robi!), od traktowania drugiego człowieka z wyższością. Jak pisał do swoich uczniów święty Ignacy Loyola:
Każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie; a jeśli on rozumie ją źle, niech go poprawi z miłością; a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić (Św. Ignacy Loyola, „Ćwiczenia duchowne”, 22).
Musimy być „skorzy do ocalenia wypowiedzi bliźniego”, musimy myśleć o tym, aby i on mógł „się ocalić”. To bywa bardzo trudne – zwłaszcza w ferworze dyskusji wywołującej wielkie emocje – ale musimy pamiętać o tym, że dobro i zbawienie wieczne naszego oponenta jest równie ważne, jak dobro nienarodzonych dzieci, którego bronimy (że pozostanę już przy tematyce aborcji).
Najłatwiej zagubić tę prawdę traktując drugiego człowieka jak przeciwnika, oceniając go i osądzając. Czy aborcja jest złem? Niewątpliwie. Czy śmierć nienarodzonego dziecka jest złem? Oczywiście – bo śmierć zawsze jest złem (przecież …weszła na świat przez zawiść diabła – Mdr 2.24). Ale czy to oznacza, że człowiek opowiadający się za wolnym dostępem do aborcji na życzenie jest zły? Absolutnie nie. Może jest w wielkim błędzie, może nie rozumie, może nie ma dostatecznych kwalifikacji intelektualnych aby zrozumieć, może tak silnie broni swojej teorii, że włącza podświadome mechanizmy obronne które nie pozwalają mu pewnych prawd zobaczyć… Ale na pewno nie jest „zły”. Więcej – w gruncie rzeczy jest szczerze przekonany, że to co głosi jest dobre. Możemy (powinniśmy) oceniać działania, czyny, poglądy, decyzje, wytykać błędy – ale na pewno nie powinniśmy oceniać ludzi. Ludzi (nawet tych „niedobrych”) mamy po prostu kochać. Co oczywiście nie zmienia faktu, że miłość czasami musi być surowa i szczera do bólu…
Po drugie – pamiętaj, co jest twoim celem. Mam wrażenie, że często w sporach o aborcję, eutanazję, in vitro na tyle łatwo poddajemy się emocjom, że zapominamy o celu tych sporów i dyskusji. Co jest naszym celem w przypadku dyskusji o aborcji? Ratowanie życia nienarodzonych dzieci zagrożonych śmiercią, ale także – o czym napisałem wyżej – zmiana nastawienia „drugiej strony”, pokazywanie prawdy, szerzenie – o czym tyle razy przypominał Jan Paweł II – cywilizacji miłości, cywilizacji życia (a więc także, powtarzam, dbanie o nawrócenie tych, którzy czynią zło). I tym celom powinno być podporządkowane nasze działanie, nasze słowa, dyskusje w których uczestniczymy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.