Dla pacjenta odkrycie, że potrzebuje pomocy, bywa fundamentalne w terapii. Nie tylko potrzebuje jej dla siebie. Najważniejsze, by otrzymać ją od drugiego.
Gabinet psychologiczny to miejsce z definicji przeznaczone do udzielania pomocy. Skoro terapeuta ją daje, to ktoś ją bierze, a więc również potrzebuje. Do psychoterapeuty przychodzą ludzie potrzebujący pomocy. Z tym kojarzymy tę przestrzeń. Zadziwia, jak często są to osoby, które w życiu mają kłopoty z przyjmowaniem wsparcia. Rozpoczęcie terapii jest dla nich niezmiernie trudne, bo wiąże się z przyznaniem się przed światem, choć chyba głównie przed sobą, że „bez ciebie nie dam rady”. Ta świadomość zazwyczaj budzi olbrzymi lęk, wstyd, poczucie bezwartościowości: „doszedłem do ściany”, „niczego już nie ogarniam”, „tak źle to jeszcze nie było”. Niemożność samodzielnego poradzenia sobie w określonej sytuacji urasta do rangi katastrofy, upadku, kompletnego załamania.
Dla pacjenta odkrycie, że potrzebuje pomocy, bywa fundamentalne w terapii. Nie tylko potrzebuje jej dla siebie. Najważniejsze, by otrzymać ją od drugiego. Branie odbywa się w relacji. Stawia nas zatem w sytuacji zależności od innych, którym pokazujemy swój brak, cierpienie, samotność. Tylko wówczas możemy to wsparcie otrzymać.
Czekanie na cud
Gabinet psychologiczny to miejsce, które nie kojarzy się z miłosierdziem. To raczej przestrzeń usługowa, w której za uzyskaną pomoc płacimy (bezpośrednio lub poprzez instytucje). Jednak wielu pacjentów, decydując się na terapię, oczekuje „czegoś więcej”. Nie miłosierdzia, nie. Nie spotkałam osoby, która tak określiłaby swoje oczekiwania. Nie tylko na wejściu nikt o tym nie mówi. Także po pewnym czasie, w trakcie terapii, w dużo większym poczuciu zaufania i bezpieczeństwa, wracając do swoich początkowych wyobrażeń i oczekiwań, osoby nie używają określeń nawet zbliżonych do pojęcia miłosierdzia.
Ci, którzy na co dzień doświadczają braku zrozumienia u bliskich, mówią o nadziei na jego uzyskanie. Inni liczą na akceptację ich niejednoznacznych, także dla nich samych, wyborów i decyzji. Jeszcze inni marzą o swobodnej przestrzeni do wyrażania swoich uczuć, fantazji, myśli budzących ich lęk. Są też tacy, którzy chcą jednego – skutecznej, złotej recepty. Niektórzy, odwołując się do wcześniejszych, nie najlepszych doświadczeń (również z profesjonalistami zajmującymi się pomocą psychologiczną), liczą, że tym razem „tak nie będzie”. Pragną, by ktoś potraktował ich lepiej, życzliwiej, żeby naprawdę zrozumiał i pomógł. Tak powszechne oczekiwanie wyjątkowości w podejściu, szczególnego daru w relacji nasi pacjenci rzeczywiście przynoszą do gabinetu, choć z reguły pozostaje ono głęboko ukryte w wewnętrznej kieszonce.
Czy to oczekiwanie miłosierdzia? Chyba tak, może nawet czegoś więcej. W swoich wyobrażeniach niektórzy pacjenci patrzą na nas jak na cudotwórców. Czekają na cud, a dokładnie, na dwa. W warstwie bardziej jawnej liczą na cud metody, triku, dobrej, trafnej rady, w tej ukrytej – na cud wyjątkowego spotkania, szczególnego potraktowania: mądrego i miłosiernego właśnie. I o ile ten pierwszy zasadniczo się nie zdarza (może tylko naprawdę wyjątkowo – jak to z cudami bywa), o tyle ten drugi najczęściej się dzieje. Miłosierdzie to przecież żaden cud.
Brak wiary w uzyskanie wsparcia i opór
Zauważenie drugiego, dostrzeżenie jego cierpienia, współczucie i pomoc to zjawiska, które mają miejsce między ludźmi. To pakiet, który możemy otrzymać od tych, którzy są nam bliscy, którym ufamy. Trudno stwierdzić, na ile przekonanie o tej prawidłowości jest powszechne. Na pewno nie jest popularne wśród osób zgłaszających się na terapię. Decyzji o jej rozpoczęciu towarzyszy, niekiedy ją wzmacnia, przeświadczenie, że nie mogę skorzystać z pomocy bliskich, bo jestem samotny i bliskich nie posiadam. Inni są przekonani, że bliscy nie są im życzliwi i tej pomocy udzielić nie chcą. Jeszcze inni uznają, że bliscy przy całej swojej dobrej woli nie są w stanie im pomóc.
Takie przekonania na pewno nie ułatwiają decyzji o zwróceniu się o pomoc. Cierpienie daje asumpt do skorzystania z terapii, zaś brak wiary w uzyskanie wsparcia czyni ostrożnym, zniechęca. Nierzadko bywa też tak, że przez długi czas w kontakcie terapeutycznym ów brak wiary jest źródłem stałego, sabotującego efekty pracy oporu. Wytwarza się wówczas i utrwala sytuacja, w której osoba ma wielce prawdopodobną możliwość uzyskać zrozumienie i pomoc, lecz z niej nie korzysta. To bardzo dramatyczne doświadczenie: „przychodzę właśnie po to, żeby dostać, a nie dostaję”. Oczywiście, z różnych powodów taka sytuacja realnie może mieć miejsce – bywają nierzetelni terapeuci, są też tacy, którzy przy dużej staranności popełniają błędy; zdarzają się również losowe wypadki uniemożliwiające udzielenie skutecznej pomocy. Jednak najbardziej powszechną przyczyną frustracji pacjenta jest jego „niebranie”, a nie „niedostawanie”.
Problemy niesygnalizowane wprost
Pozornie, otwierając się na swojego terapeutę, można nie pokazać mu, jak jakieś zachowanie z jego strony jest trudne: źle kojarzona forma, w jakiej się zwraca; język metafor, jakich używa; brak uwagi wobec zasygnalizowanego nie wprost, ale bardzo ważnego dla pacjenta tematu. Gdy brakuje takiej informacji, prawdopodobieństwo, że terapeuta będzie te zachowania powtarzał, wzrasta. A wówczas pacjent czuje się niezrozumiany, zignorowany, odrzucony. Te reguły są dość proste – gdy nie sygnalizuję bólu, dopuszczam zranienie. Dopuszczam je, choć mogę dać znać. Gdy obawiam się to zrobić, łatwiej mi będzie obarczyć drugiego odpowiedzialnością – zarzucić mu brak uważności, zaangażowania czy nawet złą wolę. Czasami przybiera to formę przedziwnego biegu z przeszkodami.
Kiedyś podczas jednego spotkania usłyszałam komunikaty z dwóch kompletnie różnych „bajek”. W trakcie rozmowy okazało się, że nie pamiętam numeru szkoły podstawowej, do której w latach osiemdziesiątych chodziła moja pacjentka. Spotkało się to z jednoznacznie krytycznym komentarzem z jej strony. Dziesięć minut później ta sama pani wyraziła wielkie zdziwienie, gdy nawiązałam do jej bolesnych przeżyć w szpitalu, gdzie trafiła jako pięciolatka, a o czym opowiadała kilka miesięcy wcześniej: „Zapamiętała to pani?”. To zaskoczenie współczującą pamięcią pokazuje, jak kłopotliwe było dla niej branie. Zaś oburzenie niepamięcią numeru szkoły – jak bardzo ważne były dla niej moje zaangażowanie i uwaga. Zdecydowanie trudniej jest pokazać: „potrzebuje twojego współczucia” niż „potrzebuję twojego skupienia, w końcu za to ci płacę”. Pierwsze kojarzy się z darem, drugie z obowiązkiem. O pierwsze trzeba poprosić, zabiegać, drugiego można wymagać.
Niechęć do zależności i zobowiązania
Współczucie okazywane w relacji nieodłącznie wiąże się z zależnością. Gdy oddaję się w twoje ręce, sam mogę dużo mniej. Ty zawiadujesz również tym, co moje. Masz do mnie większy dostęp. Możesz więc łatwiej mnie zranić. Nie tylko dlatego, że dobrze mnie znasz (niektórym pacjentom wydaje się, że terapeuta zna ich lepiej niż oni sami), ale także dlatego, że udzielasz mi pomocy, a więc możesz tego zaprzestać, możesz zmienić warunki, formę. Masz możliwość, oceniając, że już dam sobie radę sam, powiedzieć: koniec. Wszystkie te sytuacje mogą być i często bywają bolesne. Znamienne jest, jak często podczas rozmowy o kontrakcie terapeutycznym słyszę, wyrażane w gabinecie oczekiwanie, że to ja ocenię i uznam, kiedy będzie można zakończyć terapię. Ja? To przecież mój pacjent cierpi, stwierdza, że potrzebuje pomocy, zwraca się o nią, korzysta w zakresie, o jakim decyduje, odczuwa i ocenia jej skuteczność, doświadcza ochot i lęków związanych z wyobrażonym końcem terapii.
Na szczęście w trakcie procesu to oczekiwanie kierowane do mnie zazwyczaj się zmienia. Pozostawanie w zależności od tego, kto nam pomaga, nie tylko jest trudne ze względu na ryzyko nieoczekiwanej zmiany warunków, ale także dlatego, że przyjmowanie pomocy wiąże się z silnym wrażeniem osobistej słabości i niemocy. Świat okazuje miłosierdzie słabym i bezradnym. Im więcej więc go dostaję, im dłużej, tym wyraźniej widzę swoją nieudolność, niemoc. Tym bardziej jestem jak żuk na grzbiecie.
Kto tak naprawdę pracuje w gabinecie, pacjent czy terapeuta? Jeszcze ciekawsze jest pytanie, komu należą się gratulacje za sukces terapeutyczny, a kto jest odpowiedzialny za porażkę. Czy da się to ująć w jakiś wzór, obliczyć skład procentowy? O ile w tradycyjnym akcie miłosierdzia te podziały są jasne, to w gabinecie sprawa się komplikuje. Miłosierny z przypowieści całkowicie przejął inicjatywę, zaopiekował się podróżnym, który sam nie mógł nic. Pacjent, choć często przychodzi z silną ukrytą tęsknotą za miłosierdziem, nie zdoła wejść w proces terapeutyczny, gdy będzie jak bezsilny podróżny na drodze. Jeśli tej silnej potrzebie nie towarzyszy gotowość do współpracy, współodpowiedzialności, pacjent nie skorzysta z „miłosierdzia” terapeuty.
I jeszcze temat zobowiązania i zapłaty. W klasycznym ujęciu za miłosierdzie nie należy się zapłata, z tej prostej przyczyny, że jest ono bezcenne. Możemy je przyjąć bądź nie. Na pewno nie jesteśmy go w stanie kupić, a więc również za nie odpłacić. Ale jak to tak po prostu wziąć? Od Boga, losu, jasne. Ale od drugiego człowieka? Od istoty do nas podobnej, która jak my potrzebuje, tęskni, bywa słaba, chora. Przyjąć i nie czuć się zobowiązanym, winnym. Wziąć i pozostać wolnym. Samodzielnie decydować, co uczynię z tym darem. Zapłata za terapię tylko połowicznie reguluje ten problem. To nie ona zwalnia z powinności. Z niej możemy zwolnić się sami, przyjmując to, na co nie trzeba zasłużyć.
Kiedy zaczynamy pomagać terapeucie
Przekonanie o potrzebie zasłużenia na dobro to kolejny, głęboko zakorzeniony w ludziach pogląd, który bardzo utrudnia przyjmowanie pomocy. Gdy zaczynamy się starać, odbieramy sobie szansę na wzięcie tego, co otrzymujemy. Nie ustając w wysiłkach zasłużenia na miłosierdzie, będziemy się czuć winni, że za wolno się zmieniamy, że nam się nie poprawia. Będziemy kontrolować nastrój naszego Samarytanina – czy aby nie jest zmęczony, rozczarowany. Możemy się zamartwiać, czy tym, jak sobie radzimy, jacy jesteśmy, nie stwarzamy mu zbyt dużego kłopotu. Możemy pójść jeszcze dalej, zastanawiając się, czy on w ogóle lubi tę swoją pracę, czy przypadkiem nie ma już dość tego ciągłego słuchania o ludzkich problemach. Wówczas może nam w głowie zaświtać myśl, że swoją postawą, współpracującego, życzliwego pacjenta będziemy w stanie mu pomóc i… W swojej wyobraźni zaczynamy pomagać. To bezsprzecznie oznacza, że przestajemy karmić się pomocą, po którą przecież przyszliśmy. Gdy w gabinecie pacjent bardziej uważa na terapeutę niż na siebie, nie korzysta.
Możemy również uniemożliwić sobie dostęp do pomocy w inny sposób. To także ma związek ze zobowiązaniem, ale w sytuacji, gdy z kolei „idzie nam gorzej”. W terapii zdarzają się okresy gorszego samopoczucia, nasilenia objawów, o których myśleliśmy, że już nie wrócą. Nierzadko przeżywamy stany frustracji, niemocy w realizacji zmian, których chcemy, które nam służą. Gdy interpretujemy to samodzielnie jako osobisty regres, porażkę, zmarnowany przez nas wysiłek nasz, ale zwłaszcza terapeuty, może pojawić się poczucie winy. Zamiast o tym opowiedzieć i zastanowić się wspólnie, co się stało, będziemy się wstydzić. Stąd już tylko krok do przekonania, że naprawdę nie zasługujemy na pomoc lub że aby z niej skorzystać, musimy starać się bardziej.
Do miłosierdzia prowadzi jedna, jedyna droga. Trzeba o nie poprosić. Nic więcej. Trudne, bardzo trudne.
Ewa Olszewska – psycholog i psychoterapeuta.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.