Zatrwożeni tęsknotą - Co utrudnia przyjęcie pomocy psychoterapeuty

Życie duchowe jesien/108/2021 Życie duchowe jesien/108/2021

Dla pacjenta odkrycie, że potrzebuje pomocy, bywa fundamentalne w terapii. Nie tylko potrzebuje jej dla siebie. Najważniejsze, by otrzymać ją od drugiego.

 

Gabinet psychologiczny to miejsce z definicji przeznaczone do udzielania pomocy. Skoro terapeuta ją daje, to ktoś ją bierze, a więc również potrzebuje. Do psychoterapeuty przychodzą ludzie po­trzebujący pomocy. Z tym kojarzymy tę przestrzeń. Zadziwia, jak często są to osoby, które w życiu mają kłopoty z przyjmowaniem wsparcia. Rozpoczęcie terapii jest dla nich niezmiernie trudne, bo wiąże się z przyznaniem się przed światem, choć chyba głów­nie przed sobą, że „bez ciebie nie dam rady”. Ta świadomość za­zwyczaj budzi olbrzymi lęk, wstyd, poczucie bezwartościowości: „doszedłem do ściany”, „niczego już nie ogarniam”, „tak źle to jeszcze nie było”. Niemożność samodzielnego poradzenia sobie w określonej sytuacji urasta do rangi katastrofy, upadku, kom­pletnego załamania.

Dla pacjenta odkrycie, że potrzebuje pomocy, bywa fundamentalne w terapii. Nie tylko potrzebuje jej dla siebie. Najważniejsze, by otrzy­mać ją od drugiego. Branie odbywa się w relacji. Stawia nas zatem w sytuacji zależności od innych, którym pokazujemy swój brak, cier­pienie, samotność. Tylko wówczas możemy to wsparcie otrzymać.

Czekanie na cud

Gabinet psychologiczny to miejsce, które nie kojarzy się z miło­sierdziem. To raczej przestrzeń usługowa, w której za uzyskaną po­moc płacimy (bezpośrednio lub poprzez instytucje). Jednak wielu pacjentów, decydując się na terapię, oczekuje „czegoś więcej”. Nie miłosierdzia, nie. Nie spotkałam osoby, która tak określiłaby swo­je oczekiwania. Nie tylko na wejściu nikt o tym nie mówi. Także po pewnym czasie, w trakcie terapii, w dużo większym poczuciu zaufania i bezpieczeństwa, wracając do swoich początkowych wy­obrażeń i oczekiwań, osoby nie używają określeń nawet zbliżonych do pojęcia miłosierdzia.

Ci, którzy na co dzień doświadczają braku zrozumienia u bli­skich, mówią o nadziei na jego uzyskanie. Inni liczą na akcep­tację ich niejednoznacznych, także dla nich samych, wyborów i decyzji. Jeszcze inni marzą o swobodnej przestrzeni do wyra­żania swoich uczuć, fantazji, myśli budzących ich lęk. Są też tacy, którzy chcą jednego – skutecznej, złotej recepty. Niektórzy, odwołując się do wcześniejszych, nie najlepszych doświadczeń (również z profesjonalistami zajmującymi się pomocą psycho­logiczną), liczą, że tym razem „tak nie będzie”. Pragną, by ktoś potraktował ich lepiej, życzliwiej, żeby naprawdę zrozumiał i po­mógł. Tak powszechne oczekiwanie wyjątkowości w podejściu, szczególnego daru w relacji nasi pacjenci rzeczywiście przynoszą do gabinetu, choć z reguły pozostaje ono głęboko ukryte w we­wnętrznej kieszonce.

Czy to oczekiwanie miłosierdzia? Chyba tak, może nawet czegoś więcej. W swoich wyobrażeniach niektórzy pacjenci patrzą na nas jak na cudotwórców. Czekają na cud, a dokładnie, na dwa. W war­stwie bardziej jawnej liczą na cud metody, triku, dobrej, trafnej rady, w tej ukrytej – na cud wyjątkowego spotkania, szczególnego potraktowania: mądrego i miłosiernego właśnie. I o ile ten pierw­szy zasadniczo się nie zdarza (może tylko naprawdę wyjątkowo – jak to z cudami bywa), o tyle ten drugi najczęściej się dzieje. Mi­łosierdzie to przecież żaden cud.

Brak wiary w uzyskanie wsparcia i opór

Zauważenie drugiego, dostrzeżenie jego cierpienia, współczucie i pomoc to zjawiska, które mają miejsce między ludźmi. To pakiet, który możemy otrzymać od tych, którzy są nam bliscy, którym ufa­my. Trudno stwierdzić, na ile przekonanie o tej prawidłowości jest powszechne. Na pewno nie jest popularne wśród osób zgłaszają­cych się na terapię. Decyzji o jej rozpoczęciu towarzyszy, niekiedy ją wzmacnia, przeświadczenie, że nie mogę skorzystać z pomocy bliskich, bo jestem samotny i bliskich nie posiadam. Inni są prze­konani, że bliscy nie są im życzliwi i tej pomocy udzielić nie chcą. Jeszcze inni uznają, że bliscy przy całej swojej dobrej woli nie są w stanie im pomóc.

Takie przekonania na pewno nie ułatwiają decyzji o zwróceniu się o pomoc. Cierpienie daje asumpt do skorzystania z terapii, zaś brak wiary w uzyskanie wsparcia czyni ostrożnym, zniechęca. Nierzadko bywa też tak, że przez długi czas w kontakcie terapeu­tycznym ów brak wiary jest źródłem stałego, sabotującego efekty pracy oporu. Wytwarza się wówczas i utrwala sytuacja, w której osoba ma wielce prawdopodobną możliwość uzyskać zrozumie­nie i pomoc, lecz z niej nie korzysta. To bardzo dramatyczne do­świadczenie: „przychodzę właśnie po to, żeby dostać, a nie dosta­ję”. Oczywiście, z różnych powodów taka sytuacja realnie może mieć miejsce – bywają nierzetelni terapeuci, są też tacy, którzy przy dużej staranności popełniają błędy; zdarzają się również lo­sowe wypadki uniemożliwiające udzielenie skutecznej pomocy. Jednak najbardziej powszechną przyczyną frustracji pacjenta jest jego „niebranie”, a nie „niedostawanie”.

Problemy niesygnalizowane wprost

Pozornie, otwierając się na swojego terapeutę, można nie pokazać mu, jak jakieś zachowanie z jego strony jest trudne: źle kojarzo­na forma, w jakiej się zwraca; język metafor, jakich używa; brak uwagi wobec zasygnalizowanego nie wprost, ale bardzo ważnego dla pacjenta tematu. Gdy brakuje takiej informacji, prawdopo­dobieństwo, że terapeuta będzie te zachowania powtarzał, wzra­sta. A wówczas pacjent czuje się niezrozumiany, zignorowany, odrzucony. Te reguły są dość proste – gdy nie sygnalizuję bólu, dopuszczam zranienie. Dopuszczam je, choć mogę dać znać. Gdy obawiam się to zrobić, łatwiej mi będzie obarczyć drugiego odpo­wiedzialnością – zarzucić mu brak uważności, zaangażowania czy nawet złą wolę. Czasami przybiera to formę przedziwnego biegu z przeszkodami.

Kiedyś podczas jednego spotkania usłyszałam komunikaty z dwóch kompletnie różnych „bajek”. W trakcie rozmowy okazało się, że nie pamiętam numeru szkoły podstawowej, do której w latach osiemdziesiątych chodziła moja pacjentka. Spotkało się to z jed­noznacznie krytycznym komentarzem z jej strony. Dziesięć minut później ta sama pani wyraziła wielkie zdziwienie, gdy nawiązałam do jej bolesnych przeżyć w szpitalu, gdzie trafiła jako pięciolatka, a o czym opowiadała kilka miesięcy wcześniej: „Zapamiętała to pani?”. To zaskoczenie współczującą pamięcią pokazuje, jak kło­potliwe było dla niej branie. Zaś oburzenie niepamięcią nume­ru szkoły – jak bardzo ważne były dla niej moje zaangażowanie i uwaga. Zdecydowanie trudniej jest pokazać: „potrzebuje twoje­go współczucia” niż „potrzebuję twojego skupienia, w końcu za to ci płacę”. Pierwsze kojarzy się z darem, drugie z obowiązkiem. O pierwsze trzeba poprosić, zabiegać, drugiego można wymagać.

Niechęć do zależności i zobowiązania

Współczucie okazywane w relacji nieodłącznie wiąże się z zależ­nością. Gdy oddaję się w twoje ręce, sam mogę dużo mniej. Ty za­wiadujesz również tym, co moje. Masz do mnie większy dostęp. Możesz więc łatwiej mnie zranić. Nie tylko dlatego, że dobrze mnie znasz (niektórym pacjentom wydaje się, że terapeuta zna ich lepiej niż oni sami), ale także dlatego, że udzielasz mi pomo­cy, a więc możesz tego zaprzestać, możesz zmienić warunki, for­mę. Masz możliwość, oceniając, że już dam sobie radę sam, po­wiedzieć: koniec. Wszystkie te sytuacje mogą być i często bywają bolesne. Znamienne jest, jak często podczas rozmowy o kontrakcie terapeutycznym słyszę, wyrażane w gabinecie oczekiwanie, że to ja ocenię i uznam, kiedy będzie można zakończyć terapię. Ja? To prze­cież mój pacjent cierpi, stwierdza, że potrzebuje pomocy, zwraca się o nią, korzysta w zakresie, o jakim decyduje, odczuwa i ocenia jej skuteczność, doświadcza ochot i lęków związanych z wyobra­żonym końcem terapii.

Na szczęście w trakcie procesu to oczekiwanie kierowane do mnie zazwyczaj się zmienia. Pozostawanie w zależności od tego, kto nam pomaga, nie tylko jest trudne ze względu na ryzyko nieoczekiwa­nej zmiany warunków, ale także dlatego, że przyjmowanie pomocy wiąże się z silnym wrażeniem osobistej słabości i niemocy. Świat okazuje miłosierdzie słabym i bezradnym. Im więcej więc go do­staję, im dłużej, tym wyraźniej widzę swoją nieudolność, niemoc. Tym bardziej jestem jak żuk na grzbiecie.

Kto tak naprawdę pracuje w gabinecie, pacjent czy terapeuta? Jesz­cze ciekawsze jest pytanie, komu należą się gratulacje za sukces terapeutyczny, a kto jest odpowiedzialny za porażkę. Czy da się to ująć w jakiś wzór, obliczyć skład procentowy? O ile w tradycyj­nym akcie miłosierdzia te podziały są jasne, to w gabinecie spra­wa się komplikuje. Miłosierny z przypowieści całkowicie przejął inicjatywę, zaopiekował się podróżnym, który sam nie mógł nic. Pacjent, choć często przychodzi z silną ukrytą tęsknotą za miło­sierdziem, nie zdoła wejść w proces terapeutyczny, gdy będzie jak bezsilny podróżny na drodze. Jeśli tej silnej potrzebie nie towarzyszy gotowość do współpracy, współodpowiedzialności, pacjent nie skorzysta z „miłosierdzia” terapeuty.

I jeszcze temat zobowiązania i zapłaty. W klasycznym ujęciu za miłosierdzie nie należy się zapłata, z tej prostej przyczyny, że jest ono bezcenne. Możemy je przyjąć bądź nie. Na pewno nie jeste­śmy go w stanie kupić, a więc również za nie odpłacić. Ale jak to tak po prostu wziąć? Od Boga, losu, jasne. Ale od drugiego czło­wieka? Od istoty do nas podobnej, która jak my potrzebuje, tęskni, bywa słaba, chora. Przyjąć i nie czuć się zobowiązanym, winnym. Wziąć i pozostać wolnym. Samodzielnie decydować, co uczynię z tym darem. Zapłata za terapię tylko połowicznie reguluje ten problem. To nie ona zwalnia z powinności. Z niej możemy zwol­nić się sami, przyjmując to, na co nie trzeba zasłużyć.

Kiedy zaczynamy pomagać terapeucie

Przekonanie o potrzebie zasłużenia na dobro to kolejny, głęboko zakorzeniony w ludziach pogląd, który bardzo utrudnia przyjmo­wanie pomocy. Gdy zaczynamy się starać, odbieramy sobie szansę na wzięcie tego, co otrzymujemy. Nie ustając w wysiłkach zasłu­żenia na miłosierdzie, będziemy się czuć winni, że za wolno się zmieniamy, że nam się nie poprawia. Będziemy kontrolować na­strój naszego Samarytanina – czy aby nie jest zmęczony, rozcza­rowany. Możemy się zamartwiać, czy tym, jak sobie radzimy, jacy jesteśmy, nie stwarzamy mu zbyt dużego kłopotu. Możemy pójść jeszcze dalej, zastanawiając się, czy on w ogóle lubi tę swoją pracę, czy przypadkiem nie ma już dość tego ciągłego słuchania o ludz­kich problemach. Wówczas może nam w głowie zaświtać myśl, że swoją postawą, współpracującego, życzliwego pacjenta będziemy w stanie mu pomóc i… W swojej wyobraźni zaczynamy pomagać. To bezsprzecznie oznacza, że przestajemy karmić się pomocą, po którą przecież przyszliśmy. Gdy w gabinecie pacjent bardziej uwa­ża na terapeutę niż na siebie, nie korzysta.

Możemy również uniemożliwić sobie dostęp do pomocy w inny sposób. To także ma związek ze zobowiązaniem, ale w sytuacji, gdy z kolei „idzie nam gorzej”. W terapii zdarzają się okresy gor­szego samopoczucia, nasilenia objawów, o których myśleliśmy, że już nie wrócą. Nierzadko przeżywamy stany frustracji, niemocy w realizacji zmian, których chcemy, które nam służą. Gdy inter­pretujemy to samodzielnie jako osobisty regres, porażkę, zmarno­wany przez nas wysiłek nasz, ale zwłaszcza terapeuty, może poja­wić się poczucie winy. Zamiast o tym opowiedzieć i zastanowić się wspólnie, co się stało, będziemy się wstydzić. Stąd już tylko krok do przekonania, że naprawdę nie zasługujemy na pomoc lub że aby z niej skorzystać, musimy starać się bardziej.

Do miłosierdzia prowadzi jedna, jedyna droga. Trzeba o nie po­prosić. Nic więcej. Trudne, bardzo trudne.

Ewa Olszewska – psycholog i psychoterapeuta.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...