Swój przytulny domek nazywają „Słoneczną Przystanią”. Wyremontowali go własnymi rękami cztery lata temu. Latem chodzą boso po trawie, a zimą nie mogą się doczekać lata. – Jesteśmy jak dzieci z Bullerbyn
– Zawsze robisz sobie makijaż przed jego powrotem?
– Tak. Maluję oczy i usta i super się z tym czuję. Poza tym uwielbiam sukienki i nie mam w szafie ani jednej pary spodni.
Beata: Lubimy na siebie czekać
Głową rodziny jest Marcin. Beata przyznaje, że nie są nowocześni. – Jesteśmy ortodoksyjnie tradycyjni i „skrzywieni” pod względem polskich tradycji – zapewnia z uśmiechem. Jak niedziela, to najważniejsza Msza św., biały obrus na stole i świąteczna zastawa. I, co ważne, telewizor nie jest członkiem ich rodziny.
A w tygodniu świętem jest każdy wieczór. Kiedy wybija 20.30, małżonkowie mają chwilę tylko dla siebie. Dzieci mogą się po cichu bawić, oglądać książki, ale w swoich pokojach. Beata i Marcin celebrują ten czas, piją inkę, waniliową herbatę, opowiadają sobie cały dzień i czekają na błogą ciszę, gdy dzieciaki zasną. Zawsze kładą się spać razem. Kiedy Marcin ma dużo pracy przy komputerze, Beata bierze książkę i czyta. Modlą się razem tuż przed snem. – To nas motywuje do tego, by nie iść spać osobno. Zresztą, nie lubię zasypiać, kiedy nie mogę się przytulić do Marcina.
Marcin: Chciałem mieszkać na wsi, bo wolę pod stopami czuć trawę niż beton
Napisałam już połowę tekstu, a nie zdążyłam wspomnieć, że do Woli Batorskiej przyjechałam w bardzo konkretnym celu. Małżeństwo zaprosiło mnie, by w ich „Słonecznej Przystani” porozmawiać o życiu rodziny wielodzietnej na wsi. Zmęczeni miastem, przeprowadzili się do swojego małego, zielonego domku z brązowymi oknami w 2007 r. Pełni entuzjazmu, bo lubią harcerskie klimaty, choć Beata nigdy wcześniej nie miała w ręku motyki ani łopaty i marchewkę zasadziła „pół metra” pod ziemią, a Marcin nigdy nie stawiał własnoręcznie ogrodzenia. Bo wieś, w której mieszkają, to wieś tradycyjna, a nie nowoczesne, willowe osiedle, które jest niczym innym jak sypialnią pobliskiej aglomeracji.
– Tu mieszkają bardzo dobrzy ludzie. Przynosili nam jajka, mięso, orzechy i sadzonki do ogródka, kiedy widzieli, że wprowadziła się młoda rodzina z dziećmi. Pomogli nam się zaaklimatyzować – wspomina Beata. – Jesteśmy wdzięczni sąsiadom za opiekę nad naszym domem podczas wyjazdów i po powodzi, kiedy przez trzy miesiące gościła nas zaprzyjaźniona rodzina i to całkiem bezinteresownie.
Pierwszym zderzeniem z sielską rzeczywistością był fakt, że co prawda jest dom kultury, ale nie odbywają się w nim zajęcia dla maluchów czy dorosłych. Jeśli ktoś gościnnie występuje, informacja o tym wisi za szybą. A do sklepu chodnik prowadzi dopiero od pół roku. Nie zraziło to jednak „młodych pozytywistów”, ale wywołało chęć zmian.
Marcin: Trzeba robić coś dla kogoś, a nie za coś
Pierwszym pomysłem, na jaki wpadli, było założenie Klubu Mamy. Inicjatywę poparł ksiądz proboszcz i zareklamował z ambony. W pustym dotąd domu kultury przy gorącej czekoladzie miały się odbywać spotkania mam i ich dzieci. Władze obiecały przytulną salę wyłożoną matami i kolorowymi kulkami, ale na tym się skończyło. Mamy miały się spotykać w „olbrzymiej sali koncertowej”, nie otrzymały żadnego wsparcia finansowego, a gdy kobiety chciały założyć swoją kronikę, kierownik Centrum Kultury Niepołomice zapytała: „A po co?” Na panewce spalił też pomysł wykorzystania pianina i zorganizowania koncertów dla mam z maluszkami oraz aerobik dla kobiet za 4 zł od osoby. Skończyło się, gdy po dwóch miesiącach aktywności dziewcząt i kobiet z okolic na gimnastykę przyszła tylko Beata i z własnej kieszeni musiała zapłacić za całą grupę.
Wielką popularnością cieszy się jednak zapoczątkowane przez Mądrych wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych. Na pierwszą wieczornicę przyszło 60 osób, na kolejną – ale już w kościele w sąsiedniej parafii – 200. Były małżeństwa z dziećmi, dziadkowie, strażacy, harcerze, nauczyciele. W tym roku na 11 listopada Beata i Marcin planują dodatkowo I Niepodległościowy Bal z tańcami dworskimi. Ukończyli kurs wodzirejski u najlepszych wodzirejów w Polsce. Młode małżeństwo coś zmieniło, dało wsi ducha.
Beata i Marcin: Będziemy tu wracać lepić bałwana
Choć w pobliskiej puszczy mają swoją polanę niezapominajek, choć nadali drzewom imiona, choć na wsi dzieci nigdy się nie nudzą, a sąsiedzi mówią „Dzień dobry”, szukają domu w Krakowie.
– Obecny czas edukacji dzieci, mojej pracy oraz potrzeb żony wzywa nas do Krakowa – mówi Marcin.
– Miasto wychowało nas do kultury – potwierdza Beata.
Życie rodziny wielodzietnej na wsi nie jest łatwe, kiedy z pracy zawodowej wraca się do pracy w stodole lub w ogrodzie, kiedy nie można wsiąść do busa z wózkiem, a niskopodłogowy autobus nie kursuje w godzinach aktywności mamy z dziećmi, czyli między 9 a 13.
– Nasz dom nazywa się „Przystań”, więc na razie odpływamy. Wrócimy na wakacje. Bo lubimy chodzić boso po trawie, grać w siatkówkę, śpiewać z gitarą przy ognisku i rozgwieżdżonym niebie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.