Wspomnienie zamordowanego 18 lutego 2011 roku w Tunezji ks. Marka Rybińskiego. salezjanina, misjonarza, aktora, piłkarza, mojego przyjaciela…
„Był radosny, uśmiechnięty, pełen życia…” – te słowa często padają w wspominkowych homiliach, mowach pogrzebowych i nekrologach. Pisząc o Marku chciałbym wyjść poza wszelkie utarte schematy i szablony. Nie sposób jednak nie używać określeń takich jak „radość” czy „uśmiech”, jeśli chce się powiedzieć o nim cokolwiek! Właśnie radość – wszechobecna, w przeróżnych jej odcieniach, nastrojach i kolorach – była czymś, co charakteryzowało go już na pierwszy rzut oka.
Ten dobry
Ryba, bo tak nazywali go wszyscy, którzy go znali, miał w sobie coś, czego nie znalazłem dotychczas u nikogo innego. To był najbardziej pozytywny człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Przyciągał do siebie jak magnes! Gdy poznaliśmy się osiem lat temu, nie przypuszczałem, że tak go polubię. Ja byłem tym złym: wulgarnym, agresywnym, pijącym wódę z gwinta i przywiezionym na rekolekcję Saruela za karę. On zaś był tym dobrym: przestraszonym mną, ale jednak otwartym.
Wcale nie chciałem go polubić. Ale jego nie dało się nie lubić! Rozbrajał swoją szczerością i prostolinijnością. Kiedyś wziął mnie na spacer tylko po to, by mi powiedzieć, że się mnie boi. Tak mnie tym rozbawił, że nie umiałem się już nie cieszyć na myśl o każdym kolejnym spotkaniu z nim.
Wtedy nie wiedziałem, że tak bardzo pociągają go misje. Pochodził z Koszalina, szczupły, o poczciwej twarzy, zawsze ostrzyżony na łyso (ale nie łysy, co często podkreślał). Pasjonował go teatr i film, co dało się odczuć na każdym kroku. Ryba miał duszę wrażliwca, artysty. Pamiętam, jak któregoś razu godzinę tłumaczyłem mu, czym różni się death metal od black metalu. On siedział i słuchał zafascynowany, a potem puszczał mi poezję śpiewaną, którą uwielbiał, a której ja szczerze nienawidziłem. Ale z nim można było słuchać nawet kamieni grzechoczących w pustym wiadrze. Człowiek po prostu chciał spędzać z nim czas. Było w nim tyle ciepła, pasji i szczerego uśmiech, że samym przebywaniem w jego towarzystwie można było leczyć się z żalu, smutku i nienawiści. Marek miał dziewięcioro rodzeństwa (sześciu braci i trzy siostry), z których czworo było adoptowanych. Myślę, że otwartość i pogodę ducha wyniósł właśnie z domu i tam też nauczył się obdarzać ludzi dokoła siebie tą swoją nieposkromioną radością, spowitą w uśmiech i pasję.
Obok radości, ciepła i otwartości, Rybę cechowała również nieposkromiona ciekawość. Nie wścibskość, ale wieczne czymś zaintrygowanie i zadziwienie. Nikt tak jak on nie potrafił przeżywać radości z małych odkryci i w rzeczach codziennego użytku odnajdować powodów do wzruszeń czy zadumy. Jeszcze raz powtórzę: Marek był osobą, której mimo najszczerszych chęci, nie dało się nie lubić.
Muzułmanin, mój brat
Po swoich święceniach w 2005 roku, na których żartowaliśmy, że oto wkroczył w jedyny sakramentalny związek z facetem (Jezusem), na jaki zezwala Kościół katolicki, Ryba zaczął pracę w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie. Rok później został kierownikiem oratorium w Olsztynie. Na misjach, na które był już wtedy zdecydowany, wylądował dopiero we wrześniu 2007 roku. Trafił do Tunezji, do Manouby, małego miasteczka niedaleko Tunisu, stolicy kraju. Pracował tam w szkole podstawowej, którą prowadzili salezjanie, do której uczęszcza ok. 800 uczniów. Tamtejsi ludzie to w 99% muzułmanie. Zawsze zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że ksiądz katolicki pracuje w środowisku, gdzie otaczają go sami muzułmanie? Przecież on nawet nie mógł głośno mówić im o Jezusie, bo za to oficjalnie grozi czapa!
Ryba jednak dawał sobie świetnie radę. „Właśnie muzułmanie to moi nowi przyjaciele…”, pisał w jednym z listów, które regularnie wysyłał z Tunezji do znajomych w Polsce. Tamtejsze dzieciaki szczerze go polubiły. Nie przeszkadzało im, że ni w ząb nie rozumie co do niego mówią. Wystarczyło, że robił to co zawsze: uśmiechał się, bawił i był otwarty na każdy ich pomysł. A Ryba jak to on: wszystko chłonął i wszędzie właził, odkrywając dla siebie nowy świat. Uczył się francuskiego i arabskiego, poznawał ludzi i kraj. Charakterystycznym dla Marka było, że gdy czemuś się poświęcał, to oddawał temu całe serce. Do dziś nie wiem, jak radził sobie z tym, że nie wolno mu było w Tunezji głośno mówić o Chrystusie, Ewangelii czy zwyczajnie sprawować swoich kapłańskich obowiązków. Tunezyjczycy okazali się dla niego bardzo cierpliwi i uprzejmi. Odwzajemniali jego otwartość, a Ryba naprawdę ich pokochał. Zresztą, jego przecież nie dało się nie lubić…
Gdy dowiedziałem się o śmierci Marka, byłem głęboko zszokowany. Właściwie to więcej niż zszokowany. Byłem zdruzgotany tym, że na świecie znalazł się ktoś, kto potrafił skrzywdzić poczciwinę taką jak Ryba! Ktoś, kto widział tę uśmiechnięta twarz i te dobre, ciepłe oczy, a pomimo tego…
Współbracia znaleźli Marka 18 lutego w szkolnej komórce z poderżniętym gardłem. Wcześniej, 31 stycznia, w dniu liturgicznego wspomnienia św. Jana Bosko, założyciela salezjanów, dostali list z pogróżkami i żądaniem haraczu, zaczynający się słowami „Uwaga Żydzi” i podpisany swastyką. W Tunezji trwały wówczas burzliwe przemiany społeczne i polityczne. Manifestacje, represje, wojsko na ulicach… Mimo ogólnego chaosu, śmierć Ryby była wielkim szokiem również dla Tunezyjczyków. Choć Tunezja jest krajem muzułmańskim, na ulicę Tunisu wyszło 15 tys. ludzi, protestujących przeciwko bestialskiemu zamordowaniu polskiego księdza.
Człowiek Boga
Gdy dziś myślę o Marku, przed oczami staje mi film „Ludzie Boga”. Pomimo burzliwych czasów, pomimo niebezpieczeństwa i zagrożenia własnego życia, zakonnicy z filmu Xaviera Beauvoisa nie opuszczają swojo klasztoru i nie przerywają misji niesienia pomocy lokalnej muzułmańskiej społeczności. Ryba uczynił tak samo – został i dalej pracował z powierzonymi jego opiece dziećmi. W ostatnich daniach stał się nawet korespondentem KAI z ogarniętej społecznymi niepokojami Tunezji. Został tam, gdzie postawił go Bóg, przełożeni i życie. Został, i już nie ma go wśród nas…
Nigdy nie zapomnę obrazu tańczącego Ryby. To była kwintesencja jego osobowości. Dla niego nie było ważne, czy grają techno, ska, hip-hop… Gdy ruszał na parkiet, ściągać trzeba było go końmi. Emanowała wówczas radością i był jak mały chłopiec, którego zawsze przypominał – beztrosko szczęśliwy i z sercem na dłoni dla każdego. Ryba miał wielkie serce i nigdy nie zatrzymywał go dla siebie. Rozdawał je garściami – jak uśmiechy w tańcu.
Unia Europejska, poruszona śmiercią polskiego misjonarza, potępiła ataki na mniejszości religijne, w tym również na chrześcijan – pierwszy raz w swojej historii… Prezydent RP, Bronisław Komorowski, pośmiertnie odznaczył Rybę Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski… Władze Tunezji w błyskawicznym tempie aresztowały domniemanego zabójcę, stolarza pracującego w szkole w Manouba, który zdefraudował powierzone mu przez Marka pieniądze… Ciało ks. Marka Rybińskiego złożono w grobowcu zasłużonych salezjanów na warszawskim Bródnie… Cóż z tego, skoro nikt nie zwróci mi już jego uśmiechniętej twarzy i ciepłych oczu?
Ryba… Wiem, że jesteś tam, u góry. Mam nadzieję, że i mnie uda się tam kiedyś dotrzeć. Wtedy dokończymy wszystkie nasze rozmowy…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.