W jaki sposób cielesność określa ludzką egzystencję? Co to znaczy, że „jestem ciałem”? To znaczy: jestem śmiertelny. To znaczy także: jestem podatny na cierpienie
Zazwyczaj poruszamy się w dualistycznym schemacie myślenia, w którym ciało jest ujmowane jako to, co skończone i ograniczone, dusza zaś jako to, co nieskończone i wieczne. W jaki sposób te dwa porządki spotykają się w człowieku?
Dualizm w tym kontekście to, jak sadzę, pogląd, że człowiek składa się z dwóch niezależnych od siebie sfer (rzeczy, substancji): duszy i ciała. Jednak nie wszystkie rzeczowniki nazywają jakieś rzeczy. Terminy „ciało” i „dusza”, a w rezultacie również „skończoność” i „nieskończoność”, mogą odsyłać do całości ludzkiego życia, mogą charakteryzować całego człowieka, a nie tylko jakiś jego kawałek. Pytanie o to, jaki jest stosunek obu sfer w ludzkim życiu – nieskończoności do skończoności, wieczność do czasu, duszy do ciała – jest jednym z centralnych pytań naszej tradycji. W chrześcijaństwie odnosi się ono do wcielenia. Jak to bowiem możliwe, że Słowo – wieczne, zawsze takie samo, niezmienne Słowo – stało się ciałem: ciągle zmiennym, kruszącym się, łysiejącym?
W jaki sposób – przenieśmy to pytanie w inny, niereligijny język – w kupce kredy na tablicy, którą zaraz zetrę, kryje się idealne, zawsze takie samo, a więc wieczne znaczenie? Uformowana przez codzienne doświadczenie wyobraźnia podsuwa nam obrazy pozornie wyjaśniające te trudności: diament (niezmienny, twardy, zmiana się go nie ima) w nietrwałej otoczce; jeden element zostaje, drugi przemija. Księża używają takich opisów, by nas pocieszyć (jest w nas coś, co nie umrze), a filozofowie formułują je w skomplikowany sposób, żeby zaspokoić nasze ambicje intelektualne.
Ciało jest czymś, co zakotwicza nasze życie w czasie. Ciało zmienia się z każdą sekundą od narodzin aż do śmierci. Doświadczenie ciała i doświadczenie przemijania są powiązane. Nie możemy doświadczyć wieczności inaczej niż tylko poprzez ciało. To jest jakiś paradoks.
Ja bym raczej powiedział: napięcie. Rzeczywiście, pojęcia wieczności nie da się, myślę, zrozumieć bez pojęcia czasu; jest jego drugą stroną. Wieczność to nie sfera pozaludzka, inny świat, do którego, być możne, wejdziemy po śmierci. Wpisana jest ona w ludzkie życie, między narodzinami a śmiercią. Tylko tu owo pojęcie nabiera jakiejś treści. To nie osobna rzecz, własność przedmiotów innych niż te, jakie znamy z codzienności, takich jak Kowalski z brzuszkiem, nad grobem. Tylko w kontekście kogoś takiego, jak ten Kowalski, tylko w kontekście jego (czy Pani) życia, pojęcie wieczności ma jakikolwiek sens. Podobnie jak czerwień, której nie da się pojąć bez czerwonych przedmiotów – czerwonych płaszczy, czerwonych chustek i maków – i która nie jest też jakimś kolejnym czerwonym przedmiotem.
Wieczność i czas nie żyją jednak w pokoju, w zgodzie, lecz właśnie w napięciu, w walce. Wieczność, tkwi w nas jak drzazga, sprawia, że życie zawsze uwiera, że jest nie do wytrzymania, przez co szukamy czegoś jeszcze.
Ciało odnosi nas do wieczności również poprzez pojęcie życia wiecznego. Czy próbował Pan sobie kiedyś wyobrazić, na czym miałoby polegać zmartwychwstanie ciała?
Próbowałem to pojąć, oczywiście. Nieustannie próbuję. To przecież centralne pojęcie chrześcijaństwa, religii, której ślad nosi prawie każde pojęcie, jakiego używamy: śmierć i zmartwychwstanie Boga, o których opowieść ma nam pomoc zrozumieć, kim jesteśmy. Bóg, który umiera? Rzeczywiście, tylko raz, niepowtarzalnie, jak każdy z nas? I potem wstaje z martwych – i (znów) mówi, chodzi, siada? Czy to nie absurdalne? Od kiedy opowiadania te pojawiły się w naszej tradycji, próbowano usunąć ten absurd (a raczej wrażenie absurdu) przy pomocy pojęć, jakie były na podorędziu: zaczerpniętych z filozofii greckiej. Na przykład pojęcia duszy nieśmiertelnej. Myślę, że nieskutecznie.
Być może dusza ludzka nie umiera, przechodzi przez doświadczenie śmierci nienaruszona. Umiera natomiast fizyczne ciało, które następnie odradza się jak Feniks z popiołów i dołącza z powrotem do duszy.
Dusza, która rzekomo stanowi o naszej tożsamości (owo „ja”), nie umiera? Śmierć nie jest rzeczywista? Jest jak utrata ręki, włosów w nadziei, że odrosną? O nie, śmierć Boga, a więc i nasza śmierć, Pani i moja, jest rzeczywista. Jest śmiercią Jezusa, a nie jego kawałka, moją, a nie mojego palca. Tak też jest przedstawiona w opowiadaniach Nowego Testamentu. Tylko wtedy – tylko o tyle, o ile śmierć jest rzeczywista i całkowita – pojęcie zmartwychwstania ma jakiś sens.
Owszem, to niemożliwe do pomyślenia. Z punktu widzenia pojęć, jakie mamy o świecie (co mówią nam, dlaczego deszcz pada, dlaczego suma kątów trójkąta równa się dwóm kątom prostym), to absurd, to skandal. Ale na tym właśnie polega religia: wymaga ufności, a nie wiedzy, nadziei czy umiejętności przewidywania. Nie może być jedynie przedłużeniem tego, co skądinąd wiemy o człowieku. Jezus, o którym opowiada Nowy Testament, umierał naprawdę. Nie wiedział, co się zdarzy. Stąd jego przerażenie na krzyżu, przerażenie końcem wszystkiego, co znał. Również nas nie ominie to uczucie, jednak ci, którzy potrafią być chrześcijanami, będą ufać i będą mieć nadzieję.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.