Od dwudziestu siedmiu lat należę do Zgromadzenia Zakonnego Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo, uznawanego za wspólnotę życia apostolskiego. Obecnie pracuję jako asystentka duszpasterska w brneńskich szpitalach. W swoim świadectwie chciałabym opisać, w jaki sposób przeżywałam syndrom wypalenia oraz proces uzdrawiania.
Entuzjazm życiowy i zakonny
W październiku 1984 roku po ukończeniu szkoły średniej i dłuższych wakacjach przyjechałam do wspólnoty Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia w Předhradí koło Skutča, gdzie siostry posługiwały w Domu Emerytów. Dom był częścią zamku Rychmburk, w tamtym czasie bez windy i jakichkolwiek zdobyczy nowoczesnej techniki. Budynek mógł pomieścić dziewięćdziesięciu mieszkańców. W jednym pokoju przebywało aż jedenaście osób, niektóre zdrowe, inne z ciężkimi urazami psychicznymi. Posługa tam była trudna pod każdym względem.
Rozpoczęłam pracę pełna ideałów, entuzjazmu i chęci robienia wszystkiego, co należy do osoby konsekrowanej. Wyobrażenia o życiu duchowym były wówczas zupełnie inne. Spowodowane to było brakiem literatury religijnej, ponadto dla osób konsekrowanych całkowicie niedostępne były w tym czasie studia z zakresu psychologii i teologii. Formacja odbywała się wprawdzie regularnie, ale potajemnie i poniekąd w zanikającym już duchu jansenistycznym, ograniczonym do nakazów i zakazów. Wszystko to było w dodatku spotęgowane nieustannym strachem przed ludźmi, którzy pełnili w Czechosłowacji nadzór nad Kościołem. Strach wynikał także z niepewności, czy podołam i czy zostanę uznana za godną życia konsekrowanego.
Zabrałam się więc do pełnienia swojej posługi z wielką energią. Nie korzystałam w zasadzie z wolnych dni i jeśli trzeba było zrobić coś dodatkowego, uznawałam to za swój obowiązek. Poza tym nie pozwalałam sobie na zaspokajanie żadnych potrzeb związanych z relaksem. O odpoczynku w ogóle nie było mowy, bo przecież nie wypadało. Kiedy ogarniało mnie zmęczenie, przypisywałam to złej jakości mojego życia duchowego i słabej trosce o doskonałość.
Zamiar, z jakim wstąpiłam do Zgromadzenia, był oczywiście czysty i szczery, ale u młodego człowieka z reguły pojawia się pragnienie bycia najlepszym w jakiejś dziedzinie i wyróżniania się w czymś. Tego rodzaju pragnień ja także nie byłam pozbawiona. Każdą pochwałę hołubiłam i przyjmowałam z wypaczoną pokorą, a każde napomnienie stawało się dla mnie nieprzyjemne i z trudem je znosiłam. Wiedziałam, że ludzkie względy były dla mnie niemal najważniejsze, ale nie przyznawałam się do tego. Byłam przecież doskonała. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że zależy mi na cudzych opiniach, byłam przecież tam tylko i wyłącznie dla Pana Boga.
We wspólnocie sióstr w Předhradí panowały bardzo dobre relacje i dlatego zdołałam tam w taki sposób wytrwać o własnych siłach bez większych problemów przez siedem lat, do 1991 roku, kiedy wspólnotę tę rozwiązano.
Stagnacja, frustracja i apatia
Po wyjeździe z Předhradí znalazłam się w dużej wspólnocie tworzonej przez dziewięćdziesiąt sióstr. Był to dom Caritasu dla zakonnic, w którym panowały bardzo trudne warunki. W zimie było to miejsce niemal niedostępne, również dla zaopatrzenia. Nagle znalazłam się w środowisku, które było równocześnie domem, miejscem pracy i wspólnotą.
Po upadku reżimu totalitarnego nie musiałyśmy się już obawiać niebezpieczeństwa ze strony władz komunistycznych. I to, jak sądzę, był początek mojego wypalenia. Zagrożenie z zewnątrz nie istniało, ale my same wytworzyłyśmy w sobie mechanizmy obronne do tego stopnia, że bardzo trudno było je odkryć i wyrzec się ich. I tak, choć nie było rzeczywistego zagrożenia, zaczęłyśmy sobie tworzyć totalitaryzm wewnątrz. Najpierw wewnątrz samych siebie, co przejawiało się w surowości wobec własnej osoby, a w końcu wobec siebie nawzajem.
Stopniowo dowiadywałam się, że nie przestrzegam reguł – nie wiedziałam za bardzo których. Potem znów, że nie jestem wierna w modlitwie – też nie wiedziałam, na czym to polega. Na koniec usłyszałam także to, że w swej posłudze nie jestem w pełni oddana Bogu i bliźnim. Sformułowania pod moim adresem były zbyt ogólnikowe, bym potrafiła je konkretnie zidentyfikować, a moje wyobrażenia o Bogu i życiu duchowym były zgoła inne.
Zaczęłam więc wywierać na siebie presję. Nieustannie kontrolowałam się, byłam kontrolowana przez innych i sama przyłapywałam się na tym, że mam skłonności do kontrolowania współsióstr. Zanikały serdeczne relacje zarówno we wspólnocie, jak i w pracy. Starsze siostry, o które troszczyłyśmy się, nie rozumiały, co się dzieje, ponieważ mimo ciężkich życiowych doświadczeń były pełne nadziei i radości. Wiele z nich było przykutych do łóżka, a mimo to nie były zgorzkniałe.
Myślę, że to również mnie prowokowało, dlatego zaczęłam zamykać się w sobie. Nie komunikowałam się z nimi i wmawiałam sobie, że za naszą wzajemną nieufność odpowiedzialne są także one. Kilkakrotnie zdobyłam się na odwagę, by spytać, co się dzieje, lub prosiłam o wyjaśnienie wspomnianych zarzutów, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Przeciwnie, byłam utwierdzana w swej odpowiedzialności za zaistniałą sytuację. Pouczałam więc samą siebie, stałam się chorobliwie nieufna, czułam się pokrzywdzona i zamykałam się w swoim bólu.
Dziś pytam, gdzie zagubił się wtedy entuzjazm czynienia wszystkiego dla Boga i dla bliźnich. Nagle zaczęłam pracować wyłącznie po to, by się oczyścić i by jak najlepiej wypaść przed innymi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.