Przez wiele lat tak żyłam, pracowałam, modliłam się i wraca¬łam do wspólnoty, która była moją ostoją i miejscem odprężenia, żartów, duchowego wzrastania. Mówiłam: Wszystko OK!
Nie mam odwagi powiedzieć wszystkim: „Nie podejmujcie żadnej decyzji w kryzysie”, bo przecież sama chciałam to zrobić. Po 25 latach zakonu życie zaczęło mi ciążyć. Rozbijałam się o szarą codzienność i monotonię pracy – ciągle te same osoby, nierzadko pretensjonalne. Dawałam im wszystko z siebie, wiedząc, że są chore, na różne sposoby skrzywdzone przez życie. Jako pielęgniarka, wykonywałam swoje obowiązki, ale nade wszystko kierowałam się sercem, czyniąc o wiele więcej, niż nakazywał mój zawód. Kochałam „moich chorych”, noce i dnie spędzałam z nimi, przy nich i dla nich. Jako siostra zakonna, narzucałam sobie rytm, dyscyplinę pracy. Wymagałam od siebie i innych.
Przez wiele lat tak żyłam, pracowałam, modliłam się i wracałam do wspólnoty, która była moją ostoją i miejscem odprężenia, żartów, duchowego wzrastania. Mówiłam: Wszystko OK! Podoba mi się. Tak może być!
Chciałam, oczywiście, żeby było nas więcej, bo potrzeby chorych trudno ogarnąć. Przybywało ludzi, którzy chcieli porozmawiać, zatrzymać na dłużej przy sobie, którzy pragnęli mojej obecności nawet po skończonym dyżurze. Słyszałam nieraz: „Trzeba takich dziesięć, jak ty, Siostro!”. W duchu przyznawałam im rację... Modliłam się o nowe powołania do naszego instytutu, prosząc, żeby to były pielęgniarki. Tak bardzo ci chorzy potrzebują duchowej pomocy: przygotowania do spowiedzi, do przebaczenia innym, pojednania się ze swoją historią.
Wszystko było pięknie, dopóki nie nastał dzień tragiczny. Nagle poczułam jakby tąpnięcie we mnie i wszystko się odwróciło. Poczułam się niepotrzebna. Przecież inni mnie zastąpią. Wzięłam urlop i zaczęłam zastanawiać się nad sensem życia. Porzuciłam modlitwę. Rozwinęłam życie towarzyskie: znajomi, odwiedziny, nieuzasadnione wyjazdy. Wszystko atrakcyjne – dlaczego nie mogę, coś mi się od życia należy! Mój brat, ksiądz, zwrócił mi uwagę, pytając: „Czy wszystko w porządku?”. „Oczywiście” – odpowiedziałam stanowczo, by nie pytał więcej. Wielokrotnie próbował ze mną nawiązać kontakt, który kiedyś był bardzo dobry, lecz bezowocnie. Zabarykadowałam drzwi przed jakimikolwiek relacjami z nim, twierdząc: „Wy, diecezjalni, i tak z życia zakonnego nie rozumiecie nic. Macie kasę, swobodę i wolną rękę”. Prosiłam tylko: „Nie wtajemniczaj Rodziców w moje sprawy. Życie do mnie należy”. Nie chciałam modlitw, Mszy świętych w mojej intencji, nie chciałam nic, po prostu nic. Pogrążałam się w coraz głębszych ciemnościach. Jedyne wyjście – odejść z instytutu zakonnego. Zacząć życie na własną rękę, na własną odpowiedzialność.
W tym czasie byłam przełożoną lokalną. W domu zakonnym wszystko niby było poprawnie. Wymagałam od innych i dla „oka” starałam się dbać o sprawy. Im więcej pogrążałam się we własnych problemach, tym bardziej dbałam o wspólnotę. Traciłam jednak ducha. Wszystko było puste, bez smaku, bezsensowne i coraz trudniejsze. Zaniedbywałam pracę, odfajkowywałam wiele dyżurów, które stawały się coraz cięższe. Zauważono, że stałam się zamyślona, smutna, nieobecna. Współsiostry starały się mnie „rozczytać”, zrobić niespodziankę, rozbawić. Działało to na mnie strasznie, boleśnie. Na początku próbowałam im podziękować, docenić. Z czasem jednak drażniło mnie to i opóźniałam powrót z pracy, wymyślałam różne przyczyny i niekonieczne zajęcia. Źle jednak z tym się czułam. Przyjechał do mnie mój brat, ksiądz. Pod pretekstem pracy wyszłam z domu, udając się w stronę szpitala. Wszystko dla „zmylenia” przeciwnika. Nie chciałam, żeby mnie nawracał i gadał „trzy po trzy”.
Było coraz ciemniej wokół mnie. Towarzyszyła mi tylko jedna myśl: muszę pójść inną drogą, zamknąć ten rozdział życia i zacząć od nowa. W sekrecie wtajemniczyłam moją siostrę w cały plan. W jej firmie mogłabym podjąć pracę, ukryć się w nieznanym środowisku, żyć na własny rachunek. Obiecała, że mogę liczyć na jej pomoc. W grę wchodził też wyjazd poza Polskę ze znajomymi – zaangażowanie się w świat ich biznesu i życie na pełnym oddechu, poza okiem rodziny. I tak wszystko zmierzało w kierunku napisania prośby o opuszczenie dotychczasowego stanu życia. Zaczęłam rozdawać książki z własnej biblioteczki, porządkować rzeczy, wyzbywać się pamiątek, czekając, jak zbawienia, końca kadencji przełożeńskiej. Tylko to jedno uczciwie chciałam zakończyć: przekazać wspólnotę na „tip top”.
Kiedy z kalendarzem w ręku wybrałam datę swojego wyjazdu, wydawało mi się, że jest mi lżej. Próbowałam jeszcze kombinować, jak wyrwać się z dorocznych rekolekcji. Złożyłam dokumenty o zatrudnienie w firmie mojej siostry, po czym za tydzień, czując dyskomfort psychiczny, wycofałam je. Plan pierwszy został obalony. Pozostała do zrealizowania druga wersja. Mój pokój już był prawie pusty. Zostało to, co miałam na sobie, i parę rzeczy na zmianę. Czekała mnie rozmowa z wyższą przełożoną, oczywiście, z nastawieniem, że nie jest w stanie wprowadzić żadnej zmiany w mojej decyzji. To wszystko bez odwrotu.
Jest paszport, ustalony dzień wyjazdu. Pozostał jeden SMS potwierdzający przyjazd pod wskazany adres. Jeszcze tylko ten najtrudniejszy ostatni krok. Spotkanie z osobą, która mnie dobrze zna, wie, że od pewnego czasu nie chcę z nią rozmawiać, że wszystko mnie w niej drażni. Wiem, że będzie mnie zatrzymywać, przekonywać, perswadować, z pewnością zaserwuje mi zestaw pytań z różnych dziedzin. Przygotowałam zbroję do obrony, tylko do obrony, w przekonaniu, że mam rację i już nic nie da się zmienić. Czułam pustkę, samotność, rozterkę i chęć odejścia jak najdalej od rodziny. Zero przystępu do mnie, nie chcę żadnych relacji. Tylko wspólnota moja nic nie wiedziała o moich „wystrzałowych planach”. Słyszałam modlitwy w moich intencjach i to też było, według mnie, niepotrzebne.
Aż wreszcie doszło do tego zasadniczego spotkania. Miłe przyjęcie. Klimat słuchania, otwartość na dialog. A ja przecież nie mam nic do powiedzenia, oprócz zasadniczego stwierdzenia: „Za dwa dni opuszczam Polskę, opuszczam wspólnotę. Tu jest pismo o indult sekularyzacji. Odpowiedź proszę przesłać na adres mojej siostry, oto on...”. Bardzo długie milczenie było jakby zderzeniem się z jakąś inną rzeczywistością. Po czym usłyszałam: „Jesteś wolna. Spotkamy się przed samym twoim wyjazdem. A tymczasem ofiaruję ci modlitwę, post... Porozmawiaj jeszcze z Tym, który cię powołał, któremu tak pięknie przez wiele lat służyłaś”. Jeszcze było trochę potwornej ciszy i rozstanie z życzliwym uśmiechem. Wyszłam oszołomiona: nikt mnie nie zatrzymuje! „Jesteś wolna” – brzmiało w głowie, jestem wolna, powtarzałam sobie, wracając do domu.
W opróżnionym pokoju jak echo usłyszałam: „Jestem wolna” – mogę teraz robić, co chcę. Mam dwa dni: pierwszy dzień to szarpanina. Uczestniczyłam we Mszy świętej. Usłyszałam słowa z Listu do Rzymian, prośbę Boga: „Proszę was, abyście ciała wasze dali na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną. Nie bierzcie wzoru z tego świata, rozpoznawajcie, co Bogu przyjemne...” (por. Rz 12,1-2). To mi wystarczyło. A co Bogu przyjemne? Przecież Mu już raz powiedziałam „tak” na całe życie. Czuję się jak liść na wietrze, to straszne – chcę odejść i nie potrafię... tak, chcę iść, już iść, iść przed siebie! Dlaczego nie potrafię? Wróciłam do wspólnoty, do własnego pokoju, zanurzyłam się w ciszy niepokoju. Z pobliskiego kościoła dochodził śpiew Te Deum. Wreszcie wyraźnie usłyszałam: „Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki”. Jakby piorun we mnie strzelił. Ubrałam się i pojechałam do domu prowincjalnego. Poprosiłam o wcześniej złożone pismo, które natychmiast trafiło do kosza, i o błogosławieństwo na nowy rozdział życia.
IWONA
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.
Czym dla Ojców jest post? Odpowiedzmy krótko: powstrzymywaniem się od jedzenia i picia.