Anię poznałam przed piętnastu laty. Z jej inicjatywy przy klasztorze Dominikanów w Krakowie powstała grupa młodzieży zwana Łanową. Wspólnota zajmuje się niepełnosprawnymi intelektualnie dziećmi mieszkającymi w Domu Pomocy Społecznej właśnie przy ulicy Łanowej, od której grupa wzięła nazwę. Młodzi ludzie co tydzień przywożą swych podopiecznych do klasztoru na specjalnie dla nich odprawianą Mszę św., organizują wyjazdy w wakacje i ferie zimowe…
Ania była na Łanowej najpierw wolontariuszką, a potem tam pracowała. Zobaczyła, jak szare i trudne jest życie dzieciaków w DPS-ach, więc niektóre z nich zaczęła zabierać do domu na weekendy, święta, wakacje. Zrozumiała też, że te dzieciaki trzeba przyprowadzać do Pana Jezusa, bo ich upośledzenie nie może zabierać im prawa do spotkania z Bogiem. Przekonała o tym o. Wojciecha Prusa OP i kilka zaprzyjaźnionych osób. Stąd Msze, stąd grupa Łanowa…
dwóch Wojtków
Ania zabierała z Łanowej do swego domu dwóch Wojtków. Urodzeni rok po roku, każdy z taką konfiguracją genów, że ich rodziny bardzo szybko uznały ich za brzemię nie do uniesienia i pozostawiły los chłopaków w jurysdykcji państwowych placówek. Mieszkali w nich prawie od urodzenia. U starszego prócz głębokiego upośledzenia stwierdzono autyzm i epilepsję. Młodszy miał zespół Downa i nie dawano nadziei na to, że kiedykolwiek będzie mówił, chodził, jadł samodzielnie… Nieszczęście. W ośrodku starszy z powodu przyjmowanych leków sporo spał lub drzemał, młodszy siedział w kojcu umazany śliną i monotonnie kołysał się na boki. U Ani w domu odżywali. Zmieniały się ich spojrzenia, łagodnieli. Ania widziała, że ją rozumieją, że jej ufają. Nazwała ich Małym i Dużym Wojtkiem. Postanowiła, że wymodli dla nich cud. Latem w 1998 r. w trójkę poszli na pielgrzymkę do Częstochowy. Ania wierzyła, że Maryja ją wysłucha, a powykręcane neurologicznie ciałka okażą się jedynie kokonami, z których wyłonią się nowi, piękni, zdrowi chłopcy. Starszy szedł dzielnie, tylko dwa razy wymagał podwiezienia. Młodszemu każdego ranka Ania przygotowywała sześć butelek z jedzeniem (bo tylko tak potrafił jeść) i pchając jego wózek, z każdym przebytym kilometrem była mocniej przekonana, że gdy dojdą na Jasną Górę, całkowicie zmieni się ich życie. I stało się: Ania w drodze zrozumiała, że chce być mamą dla tych chłopców, żeby już nigdy nie byli sami. Cud.
Znam matki samotnie wychowujące zdrowe dzieci. Żyją w nieustannym niedoczasie, zabiegane, zestresowane, zapracowane. Jedna z nich powiedziała mi, że każdy jej tydzień składa się z samych powszednich dni. Samotne rodzicielstwo to nie sielanka. A gdy dzieci są głęboko upośledzone? Patos słów „nigdy cię nie zostawię" znika pod ciężarem codziennych zmagań. Takie dzieci wymagają uwagi niemal przez całą dobę, fizycznej pomocy przy prawie każdej aktywności, żmudnej, bywa wieloletniej pracy przy uczeniu się najprostszych, z punktu widzenia osób zdrowych, czynności. Ania, decydując się na to, że stworzy Wojtkom dom, wiedziała, że nie może i nie ma prawa oczekiwać od nikogo wsparcia, świadomie wybrała samotne macierzyństwo i prawnie stała się dla tych dwóch chłopców rodziną zastępczą. Stało się to rok po pielgrzymce. Mały Wojtek miał wówczas 11, Duży - 12 lat.
codzienność
Dom to określony rytm życia, codzienne rytuały, gesty zarezerwowane dla najbliższych. Dom to pewność, spokój, stabilizacja. To wzajemna troska, czasem walka o przeżycie, gdy na horyzoncie pojawia się poważna choroba, i tęsknota za obecnością, gdy kogoś brakuje. Taki dom stworzyła Ania Wojtkom. Budowali go w trójkę, począwszy od każdego poranka, gdy chłopcy uczyli się na miarę swych możliwości samodzielnego ubierania, zasiadania do śniadania, gdy Ania przez kilkanaście lat karmiła Małego, najpierw butelką, potem łyżeczką, zanim zaczął samodzielnie jeść. Te „poranki" zaczynały się przez lata na granicy nocy i dnia: pomiędzy 3 a 4 godziną, bo Duży miał ogromne problemy ze snem, a Mały zwykł jadać śniadanie o 5 rano. Budowali ten dom, gdy Ania cierpliwie towarzyszyła Małemu w toalecie, bo bał się załatwiać swe potrzeby fizjologiczne sam z powodu bólu, jaki mu przez lata w ich trakcie towarzyszył. Mały Wojtek ma wyjątkowo cienkie powłoki brzucha, jego jelita są mocno poplątane, ma podwójną, nieoperacyjną z pewnych względów przepuklinę, stąd problem. Dopiero od niedawna załatwia swe potrzeby samodzielnie. Budowali ten dom w drodze do i ze szkoły, na codziennych spacerach, które koniecznie do dziś dnia muszą mieć jakiś cel, bo inaczej spacer chłopcom wydaje się nieważny. Przez wiele lat te spacery wyglądały tak: Mały pchany na wózku, Duży drepczący samodzielnie. Z czasem: Mały w nosidełku na plecach, Duży jak zwykle drepczący samodzielnie. Potem: Mały ciągnięty za rękę, Duży drepczący samodzielnie. Aż wreszcie, od dwóch lat: Mały i Duży idący samodzielnie. A spacery to nie tylko wyjścia z domu do najbliższego sklepu, lecz również wyprawy do muzeów, Parku doświadczeń (który chłopcy uwielbiają), do kina. To także wyprawy w góry, których trasy muszą być tak dobrane, by kończyły się w schronisku: pieczątką i herbatą. Bo porządek i cel w każdej wyprawie być musi. Budowali ten dom, walcząc o zdrowie. Ania jeździła od lekarza do lekarza, diagnozując chłopców. Odkryła, że Duży wcale nie ma epilepsji, a więc leki, które przyjmował przez kilkanaście lat, są niepotrzebne. Walczyła o leczenie Małego, u którego stwierdzono zapalenie wątroby typu C. Początkowo w szpitalu odmówiono chłopcu leczenia, twierdząc, że „nie rokuje". Po interwencji mediów zmieniono tę decyzję. Dziś Mały nie jest nawet nosicielem tej choroby.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.