Sobór położył kres epoce, którą Giuseppe Alberigo nazwał „wygnaniem Słowa”. Niemal natychmiastowym tego efektem był rozkwit niezliczonej wręcz liczby inicjatyw, ruchów i grup, których członkowie domagali się lepszej znajomości Biblii, by móc wziąć ją do ręki, otworzyć, czytać, rozważać, komentować, a niekiedy i spierać się z nią. Dziś nie sposób wyobrazić sobie liturgicznej celebracji czy spotkania niewielkiej choćby grupy modlitewnej bez obecności Pisma Świętego.
Zdziwienie, jeśli nie zgorszenie może rodzić dziś u wielu przywołanie niektórych lokalnych synodów okresu średniowiecza i ich postanowień odnośnie Biblii: dla przykładu w Tuluzie (1229) uchwalono zakaz posiadania przez świeckich Pisma Świętego, zarówno w wersji łacińskiej, jak i w przekładzie na języki narodowe, zaś pięć lat później synod w Tarragonie nakazał zebrać wszystkie jego narodowe wydania i spalić. Jeszcze w XIX wieku spotkać można było prawne zapisy sankcjonujące zakaz czytania Biblii w języku narodowym. Zdarzało się, że przestrzeganie ich wymuszane było przez władzę świecką, co niejednokrotnie wiązało się z aresztowaniami i wyrokami długoletnich ciężkich robót. Choć najbardziej znane przypadki szykan dotyczą ewangelików (np. głośne zatrzymania we Florencji), jednak ograniczenie czytania przekładów narodowych, wówczas głównie protestanckich, obejmowało także katolików. Zmiany nadejść miały dopiero sto lat później, podczas soboru, którego każdą z sesji inaugurowano intronizacją księgi Pisma Świętego.
To między innymi te historyczne odniesienia przyszły mi na myśl podczas zwiedzania zakończonej przed miesiącem w Watykanie wielkiej wystawy zatytułowanej Verbum Domini. Pośród zgromadzonych na niej niezwykle rzadkich tekstów i dokumentów, pochodzących głównie z prywatnych kolekcji, znajdowały się prawdziwe rarytasy: Codex Climaci Rescriptus (VII w.) jedna z najstarszych Biblii, spisanych w ojczystym języku Jezusa (palestyńska odmiana aramejskiego), odkryta w roku 2000 w Jordanii stela Jeselsohna (I w. przed Chr.) z 87 hebrajskojęzycznymi wierszami tzw. wizji Gabriela czy lekcjonarz Hagia Sophia (poł. XI w.) zawierający biblijne fragmenty wraz z opisem ceremonii, które miały miejsce w słynnej świątyni w Konstantynopolu. Całość dopełniały ciekawie zaaranżowane rekonstrukcje grot w Qumran, drukarni Gutenberga czy komnaty z zamku Wartburg, gdzie Marcin Luter pracował nad niemieckim przekładem Biblii.
Komentując tę wystawę, ks. Melchor Sánchez de Toca Alameda, podsekretarz Papieskiej Rady ds. Kultury, stwierdził m.in.: „nie możemy zapomnieć o gigantycznym kroku podjętym przez Kościół po Soborze Watykańskim II, przybliżającym wiernym znaczące fragmenty Biblii podczas Mszy, zarówno w niedziele, jak i w dni powszednie. Dziś, praktycznie w ciągu trzech lat, czytamy całe Pismo Święte”.
Nie ulega wątpliwości, że poprzez sobór Kościół ten krok uczynił, a doniosłe tego potwierdzenie stanowi konstytucja o Bożym Objawieniu Dei Verbum, niekiedy nazywana nawet „wprowadzeniem do wszystkich pozostałych dokumentów soborowych”. Czy jednak spełniło się wyrażone w jej zakończeniu przekonanie, że „wzmożona cześć dla Bożego Słowa […] przyniesie – jak wolno ufać – życiu duchowemu nowy zapał”?
Biblijne aggiornamento zaproponowane przez sobór przypisało Słowu Bożemu ważną rolę jednoczenia czterech podstawowych obszarów życia Kościoła: 1. Pismo czytane podczas liturgii pozwala rozbrzmiewać głosowi Ducha Świętego; 2. głoszenie Dobrej Nowiny potrzebuje karmić się Słowem Bożym i być przez nie kierowane; 3. teologia musi w Biblii odnaleźć swój trwały fundament, a jej studium jest „duszą teologii”; 4. życie codzienne wiernych winno być naznaczone częstą i wytrwałą modlitwą Słowem Bożym. W ten sposób – po okresie trydenckiej ostrożności – przezwyciężono przepaść, jaką kontrreformacja wykopała pomiędzy Pismem Świętym a wspólnotą katolicką oraz przywrócono teologiczny status Biblii oraz jej centralne miejsce w Kościele. Soborowa reforma to budowanie Kościoła, który, jak pisał Karl Rahner, powinien być nade wszystko ludem słuchającym Słowa wzywającego do bycia chrześcijanami. Aby być Kościołem nauczającym, trzeba najpierw usłyszeć Słowo.
Sobór położył kres epoce, którą Giuseppe Alberigo nazwał „wygnaniem Słowa”. Niemal natychmiastowym tego efektem był rozkwit niezliczonej wręcz liczby inicjatyw, ruchów i grup, których członkowie domagali się lepszej znajomości Biblii, by móc wziąć ją do ręki, otworzyć, czytać, rozważać, komentować, a niekiedy i spierać się z nią. Dziś nie sposób wyobrazić sobie liturgicznej celebracji czy spotkania niewielkiej choćby grupy modlitewnej bez obecności Pisma Świętego. Gdyby nawet miał to być jedyny owoc Vaticanum II w życiu Kościoła, warto było podejmować wysiłek soborowy.
Choć stale rozwijana i pogłębiana recepcja biblijnej reformy zainicjowanej przez sobór budzi uzasadnione nadzieje, to jednak, jak zauważa Stella Morra (jest ona profesorem teologii na dwóch rzymskich uniwersytetach papieskich), nie brak także mniej czy bardziej palących problemów oczekujących na rozwiązanie.
Tym, co najbardziej rzuca się w oczy na przestrzeni całego okresu postconcilium, jest stale obecny, jeśli nie zwiększający się rozziew pomiędzy badaczami i ekspertami tekstu a zwykłymi wierzącymi, którzy sięgają po Biblię dla siebie i dla swego życia. Przed soborem podział był jasny: jedni mieli dostęp do tekstu, inni – nie, i dlatego też ci drudzy, chcąc spotkać Słowo Boże, byli zmuszeni korzystać z pośrednictwa tych pierwszych. Dziś tworzy się inny rodzaj separacji: po jednej stronie stoją egzegeci i uczeni, narażeni na pokusę uczynienia z nauk historyczno-krytycznych (filologia, historia redakcji, krytyka manuskryptów itp.) swego rodzaju „obiektywizacji”, „uprzedmiotowienia”. Zamknięci w specjalistycznych pracowniach, obwarowani sztafażem naukowego aparatu stają się obcy zwykłym wiernym czytającym Pismo. Po drugiej zaś stronie są czytelnicy, często „prostoduszni” i bezkrytyczni, którzy, nie zawsze mając dostęp do nowej wiedzy, ograniczają się w swej prywatnej lekturze do wymiaru subiektywnego („według mnie…”) czy sentymentalno-duchowego.
Tym samym obecny we współczesnej kulturze „konflikt” pomiędzy specjalizacją nauki a subiektywizacją wiedzy nie ominął także Biblii. Nieznacznie tylko upraszczając, można go opisać jako napięcie między tekstem a konkretnym życiem. Zrodzone w jego efekcie skrajne postawy – z jednej strony swego rodzaju „neodogmatyzm” odczytujący Słowo właściwie, ale nader formalnie i oschle, z drugiej zaś mglisty, indywidualistyczny sentymentalizm – stanowią ogromne ryzyko dla Kościoła mającego żyć Bożym Słowem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.