Czy Kościół takim Rokiem Wiary może zbliżyć się do człowieka? Czy może zachęcić ludzi, by poznawali samych siebie i w sobie, w swoich losach oraz najdawniejszych, rodzinnych relacjach szukali powodów smutku, zwątpienia oraz deficytów miłości? Czy Kościół może zachęcić wiernych do samokrytyki, elementarnej odpowiedzialności za siebie i do pracy nad sobą, a nie tylko do walki o siłę Kościoła w społeczeństwie?
I tu mam, przyznam, nie lada zagwozdkę i zgryzotę. Kościół takim Rokiem Wiary będzie w stanie wielu doprowadzić do praktyk religijnych i aktywizacji, ale co z przemianą życia? Widzę ludzi z duszpasterstw akademickich, widzę pobożną młodzież, widzę osoby z kółek różańcowych, czytam apele o walkę z laicyzacją, ale to wszystko jest jakoś mocno zakorzenione w tym świecie, jest nierzadko walką o sprawy tutejsze, a nie o ducha królestwa Bożego. Zastanawia mnie to wszystko, bo spostrzegam, że duszpasterze często walczą o zachowanie życia wiernych, pokazując im utarte wzorce, walczą o to, by przyszli, by byli, by wspierali różne koncepcje, a przecież chrześcijanin nie powinien żyć, lecz obumierać, nie może zachowywać, lecz tracić, nie powinien ratować starego człowieka, ale stawać się nowym. Tymczasem mamy wokoło kościelne inicjatywy, które konserwują ludzi w ich dramatach, są przyklepywaniem zranień, zamiataniem bólów pod dywan, dążeniem do ocalenia status quo. Ludzie idą za głosem duszpasterzy, za hasłami programów duszpasterskich, ale prowadzi ich to, co najwyżej, do pobudzenia zmysłów i rozumu, do mówienia, do działania, a nie do rozwijania życia wewnętrznego. To mój główny zarzut: dzieje się dużo, ale dzieje się na zewnątrz, w odniesieniach społecznych i towarzyskich, socjalnych; mało natomiast rozgrywa się w duszy ludzkiej, nie przeobraża się jestestwo. Ludzie oddają Kościołowi sporo czasu, całe lata, ale bywa, że przez ten okres nie drgnie wcale ich osobowość, nie nauczą się wolności, są ciągle pogrążeni w swoich konfliktach psychicznych, gdzieś głęboko w sercu skłóceni z bliźnimi, przepełnieni kompleksami. Jezus mówił: Jakie myśli nurtują wasze serca?, docierał do osoby, wydobywał największe skrzywienia. Leczył kalectwa, odpuszczał grzechy, znał człowieka na przestrzał.
Czy Kościół takim Rokiem Wiary może zbliżyć się do człowieka? Czy może zachęcić ludzi, by poznawali samych siebie i w sobie, w swoich losach oraz najdawniejszych, rodzinnych relacjach szukali powodów smutku, zwątpienia oraz deficytów miłości? Czy Kościół może zachęcić wiernych do samokrytyki, elementarnej odpowiedzialności za siebie i do pracy nad sobą, a nie tylko do walki o siłę Kościoła w społeczeństwie? Walka o zaangażowanie społeczne wychodzi Kościołowi nieźle, co ma znaczenie duże, ale jak mu wychodzi walka o pobudzenie dusz do autorefleksji?
Jeśli zastanawiamy się nad tym, jak najlepiej przepowiadać w Roku Wiary, to musimy najpierw wiedzieć, co stanowi centrum chrześcijańskiego przepowiadania. Centrum orędzia zbawczego jest Jezus Chrystus, Jego słowa i gesty, Jego śmierć krzyżowa. Sednem tych spraw były miłość i wolność, afirmacja osoby, pokój i zaniechanie odwetu, pójście – wbrew dobremu samopoczuciu, wbrew bezpieczeństwu – za wolą Ojca, wyrzeczenie się władzy i wpływów, dominacji, kontroli nad innymi, zgoda na utratę wszystkiego, byleby był Bóg uwielbiony i by miłość bliźniego nie doznała uszczerbku… Królestwo Boże opiera się na poczuciu, że jesteśmy godni, chciani przez Boga, wartościowi, zdolni do poświęcenia i przedłożenia relacji z osobami nad różne mniejsze interesy. To wezwanie do zostawienia świata, do porzucenia pobocznych kryteriów, do niekierowania się bogactwem czy bezduszną, religijną normą w starotestamentowym stylu. Królestwo Boże nie jest z tego świata – mówi Jezus, a to znaczy, że nie jest pyszne, nie dąży po trupach do celu, nie chce istnieć inaczej jak tylko w sercach świadomych, wolnych ludzi, którzy czują się kochani i nie dają sobie prawa do mówienia językiem siły.
Na co dzień jesteśmy obrośnięci mnóstwem mechanizmów obronnych, chowamy się przed zranieniami, boimy się otworzyć, boimy się, że padnie światło na te miejsca w nas, które są brzydkie i obolałe. Uciekamy od siebie, uwierzyliśmy – jak Pierwsi Rodzice – podszeptom Złego, że Bóg nam czegoś poskąpił, że sami sobie musimy zapewnić przetrwanie, sami zerwać owoc. Popadamy w małostkowość, zabiegamy o przetrwanie, o święty spokój, zależy nam na tym, by prawda o krzywdach nie wyszła na jaw. Chcemy uchodzić za mocnych swoją mocą, boimy się bliskości. Królestwo Boże istnieje na przekór temu, jest orędziem otwarcia i zbliżenia.
I oto rodzą się pytania skierowane do Kościoła, pytania, które są zadaniem… Jak z poharatanych, słabych ludzi, którymi jesteśmy, wątpiących w swoją wielkość i Boże powołanie, wychować osoby z mocnym, zdrowym poczuciem godności, którą nas Bóg obdarzył? Jak nauczyć ludzi patrzenia w serce, porzucenia nawyków tego świata? Jak sprawić, by nie uciekali, by się nie poddawali lękom i nie służyli zranieniom, ale śmiało się do nich przyznawali? I wreszcie: skąd wziąć miłość, by leczyć ludzi?
Na te wszystkie pytania Kościół powinien sobie odpowiedzieć właśnie teraz, w Roku Wiary. To tu rodzi się wiara: w sercu, w patrzeniu sercem na świat i ludzi, a nie w walce z laicyzacją, w wielkich programach. Kluczowe jest to, jaki obraz samego siebie zyska człowiek, czy zobaczy, że jest synem, a nie niewolnikiem.
Jak uczyć ludzi synostwa i wyprowadzać z duchowego uwikłania, z niewolnictwa? Czy tego w ogóle można się nauczyć? Czy to można wymyślić? Czy można – powiem dosadnie – wyprodukować miłość?
Ludzki smutek wymaga Bożego dotknięcia. Duch wieje, kędy chce, nie da wymusić się Jego działania czy czymkolwiek zastąpić. Przyjście Boga do człowieka jest Boże, nie ludzkie, tego nie można symulować. Zadaniem Kościoła nie jest wyręczanie Boga, ale służba, pokorne przypominanie o Bogu, powtarzanie Jezusowych znaków, czytanie Pisma, łamanie chleba, sprawowanie Komunii. Pozostaje nam to, by jeden drugiego brzemiona nosił, by oddawał życie za bliźnich, by pokazywał, jak się mu układa, obnażał swoje doświadczenia. Tak jak apostołowie, jak Piotr i Paweł… Oni nie mieli Roku Wiary, mieli tylko historię swoich zmagań. Odsłaniali siebie. Nie da się niczego przyspieszyć, umasowić; miłość i wiara kształtują się w codzienności, w tych relacjach, które są nam dane. Bóg nie przychodzi na obłoku, narodził się w stajni, a potem umierał na krzyżu. Tak samo – dyskretnie i spokojnie – porusza ludzkie serca.
Warto, by Kościół w Roku Wiary przypominał o tym sercowym, indywidualnym ukierunkowaniu, by się nie zachwycił głośnymi akcjami. Kościół nie może popaść w samozachwyt, trzeba pamiętać, że ci, którzy przyjdą z szumnymi hasłami, nie są jeszcze zbawieni i oczyszczeni, ale potrzebują rozwoju. Na pewno nie należy cieszyć się jedynie ich liczbą i… spocząć na laurach.
Jarosław Dudycz – współpracownik magazynu katolickiego „List”, autor reportaży i felietonów o sprawach społeczno-religijnych; publikuje w prasie kościelnej i świeckiej.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.