Taki mój wizerunek zasugerowały media, donosząc, że muzycy rockowi w pewnym momencie radykalnie się nawrócili. Tymczasem my jesteśmy bardzo słabi i biada nam, jeślibyśmy uwierzyli we własną moc, a co więcej, mieli pokusę nazywać swoją muzykę chrześcijańską po to, żeby nas zauważać i doceniać – mówi Robert Friedrich Litza
Wielu ludzi zarzuca mi, że mam mocną wiarę. Tymczasem ja jestem człowiekiem bardzo słabej i infantylnej wiary. Zawsze taki byłem. Rozumiem, że taki mój wizerunek media zasugerowały, donosząc, że muzycy rockowi w pewnym momencie radykalnie się nawrócili. A my jesteśmy bardzo słabi i biada nam, jeślibyśmy uwierzyli w swoją moc. Jeśli jesteśmy w jakikolwiek sposób mocni, to dlatego, że Bóg nam pomaga.
Nie chcę udawać
Często ci, którzy nazywają siebie chrześcijanami, mają pokusę, żeby ich zauważać, doceniać. A Jezus mów bardzo konkretnie: światło, sól, zaczyn. O co chodzi? Chodzi o to, aby w mrocznym miejscu, gdzie jest niebezpiecznie i może nastąpić zagrożenie życia wiecznego, choć jeden z nas miał silne źródło światła i skierował je na wyjście. Wtedy wszyscy mogą się ewakuować, mogą pójść do nieba. W takiej sytuacji nikt nie zwróci uwagi na kolesia z latarką, bo nawet go nie będzie widać, tylko na źródło światła, które nie od niego pochodzi. Ludziom wystarczy, że będą wiedzieli, gdzie uciekać...
To jest trudna droga. Bez Ducha Świętego niemożliwe jest, by żyć „Kazaniem na górze”. Nadstawić drugi policzek z miłości do tego, kto nas tłucze, a nie ze strachu! To dla świata skandal! A dla mnie piękna sprawa, bo chrześcijaństwa nie można udawać. Jeśli człowiek ma Ducha Świętego, robi to bez wysiłku. Natomiast kiedy ktoś udaje chrześcijanina, jest trochę jak małpa, która – ubrana w garnitur – naśladuje człowieka: udaje jej się to do momentu, kiedy zobaczy banana… Wtedy odzywa się jej prawdziwa natura.
Dlatego trudno mi powiedzieć, że mam mocną wiarę. Zdarza się na ulicy, że ktoś zajedzie mi drogę, a ja w pierwszej reakcji zachowuję się jak poganin. Później dopiero mówię: Boże, daj mi w końcu Ducha, bo chcę kochać tego kierowcę… żonę, teściową… siebie samego. Bez tego nie da rady. Można udawać miłość do siebie, można się oszukiwać, ale potem człowiek idzie sam, zupełnie sam… Krótkie nóżki ma to wszystko.
Mój idol
Za kim idzie chrześcijanin? Za Jezusem. A gdzie On szedł? No, na krzyż. Oddać życie. Miał miłość do nieprzyjaciół. Jak wielu ludzi, mam trudności z pojęciem tej prawdy. Ale gdy otrzymam Ducha, będę żył w ten sposób bez wysiłku. Naprawdę! Lepiej zatem modlić się do Pana Boga: Boże, jaki jestem głupi, słaby, a nie silny, jak media piszą.
Kiedy ktoś z mediów zaprasza mnie do wywiadu i wiem, że będzie mnie traktował jako przedstawiciela Kościoła, bardzo się tego boję. Nigdy na takie spotkanie nie idę sam, bez tarczy, zawsze jest ktoś ze mną. Gdy zaprosił mnie Kuba Wojewódzki, stał za mną cały zespół. On ze mną rozmawiał, a oni się modlili. Dlatego nie byłem za bardzo agresywny. Myślę, że nie tylko wywiady w mediach, ale wszystko w życiu bez takiej tarczy, bez tego wsparcia trudno jest przeżyć i nie zostać pożartym. Ważne jest jednak, by szczerze odpowiadać na zaproszenia. W pierwszym momencie – jak zapewne wielu ludzi – miałem wątpliwości, czy wziąć udział w tym programie. Powiedziałem: Nie idę. Ale później podczas jutrzni pomyślałem sobie: Dlaczego Ty, draniu jeden, myślisz, że jesteś od kogokolwiek lepszy? I to mnie przynagliło, żeby iść wszędzie, gdzie mnie zaproszą. Chyba że Pan Bóg postawi jakąś przeszkodę, czasem i tak bywa.
Kim jest dla mnie Pan Bóg? Zastanawiam się nad tym, bo często żyję tak, jakbym to ja był na pierwszym miejscu, a potem On. Mam pokusę, by siadać na tron i królować we własnym życiu… Wtedy jest dużo cierpienia... Bóg jest dla mnie nadzieją na przyszłość, ale też oddychaniem jej powietrzem już dzisiaj, bo pewne sprawy bez kontekstu życia wiecznego nie miałyby sensu: wielodzietna rodzina, poświęcanie czasu dla drugiego człowieka, ewangelizowanie za darmo i doznawanie przy tym różnych upokorzeń.
Gdybym miał zachęcić młodego człowieka, powiedziałbym: Pan Bóg to przygoda. Życie nabiera wtedy takiego koloru… w ogóle dopiero wówczas nabiera koloru. Warto zatem ruszyć tą drogą, chociaż jest bardzo wąska i nieprzewidywalna. Bardzo wiele jest w tym radości, mimo krzyża. Ciekawa historia… Cieszę się, że po wielu latach mogłem wrócić do Kościoła i doświadczyć tego, że on udziela mi wielu odpowiedzi na pytania o sens życia.
Poza sceną
Od 18 lat należymy z żoną i dziećmi do wspólnoty neokatechumenalnej, która jest jakby przedszkolem w parafii. Ona uczy, jak być świadomym parafianinem, który idzie na Eucharystię i rozumie, że Bóg do niego mówi, konkretnie z nim dialoguje przez fakty życia. Uczę się tego od wielu lat, bo Bóg jest delikatny i postępy na tym polu można robić powoli, ale za to gruntownie. Poza poznawaniem Boga wspólnota najzwyczajniej pomaga w życiu. Oto prosty przykład: kiedy wchodziłem na tę drogę, nie wiedziałem, że po 18 latach będę widział owoce po moich dzieciach. Szczególnie niedzielne poranne laudesy z dziećmi bardzo pomagają nam pogłębić z nimi kontakt, odejść od zdawkowej wymiany zdań: – Co w szkole? – Dobrze. Widzę, jak wielu moich kolegów ma dorastające dzieci i wielkie problemy, wielkie cierpienia i wielkie znaki zapytania. A nam jest łatwo: dzieci dorastają w swoich wspólnotach. I tak widzimy, jak nasz mały rozbójnik zaczyna przeradzać się w dojrzałą osobę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.