Nie potrzebuję Boga jako odpowiedzi na budzące się w przebłyskach świadomości pytania o sens życia i śmierci, ani nawet jako gwaranta mojego życia moralnego. Tęsknię za Nim samym.
Warszawa, Dworzec Centralny. Mocno zatłoczony peron trzeci. Wszyscy czekamy, jednak każdy czeka inaczej. Pod banalną powierzchnią rozgrywającej się sceny tętni życie z całym swoim dynamizmem i różnorodnością przeżyć. Niecierpliwość przynaglająca do ciągłego zerkania na zegarek i tablicę informacyjną, zdenerwowanie w bezradnym kręceniu głową i wzdychaniu na wieść o dziesięciominutowym opóźnieniu, nuda, która każe przeglądać – w nadziei na zabicie czasu – kolejną kolorową gazetę. W zadumanych głowach podróżnych wpatrujących się w tory budzą się pragnienia i mnożą pomysły. Myśli wybiegają ku nieobecnym osobom, minionym zdarzeniom, planowanym przedsięwzięciom, problemom i sprawom. W urywkach „komórkowych rozmów” daje się słyszeć radość i tęsknota. Tutaj, na peronie trzecim Dworca Centralnego w Warszawie, ale zapewne również w każdym innym miejscu na ziemi, można odczuć, że w oczekiwaniu przejawia się życie. A także to, że samo życie jest czekaniem.
OCZEKIWANIE
Zwykło się mówić, że adwent to czas oczekiwania, czas nasycony tęsknotą. Jest on jakby obrazem ludzkiej egzystencji, która cała jest „adwentowa” – oczekująca. Ale do adwentu jako „wielkiego oczekiwania” już trochę przywykliśmy. Być może nawet w naszym wyglądaniu Bożego Narodzenia staliśmy się nieco skostniali. Rok w rok podobny rytuał, lampiony i roraty. Te pierwsze niosą radość dzieciom, te drugie mobilizują niektórych starszych do wcześniejszego wstawania. Jedne i drugie, poprzez towarzyszącą im radość i wysiłek, wskazują jednak na coś głębszego. Zresztą jak wszystko w adwencie. Rodzą pytanie o fundament, ale każą też zastanawiać się nad sensem niektórych uczuć. Co znaczy, na przykład, nieoczekiwane ściskanie w żołądku na dźwięk Chrystusowego: „Ero cras!”, („Będę jutro!”)? Sprawiają, że z niejednego serca wyrywa się zniecierpliwione: „Już nie mogę się doczekać!” – krzyk tęsknoty, która jest jak fioletowy kolor adwentu – smutna i radosna zarazem, zawsze jakoś obecna, ale w tych dniach bardziej dramatyczna i gorętsza.
Adwent nie jest czekaniem na „coś” – na święta, choinkę czy prezenty. Jest wyrazem naszej tęsknoty za obecnością Pana przychodzącego, o którym przecież skłonni jesteśmy zapominać. Kolejne Boże Narodzenia niewiele – albo po prostu nic – nie zmieniają, a o powtórnym przyjściu Chrystusa Pana wspominamy z lekkim uśmiechem. Coś jednak budzi w nas na nowo potrzebę oczekiwania... Warto przy tym zapytać: na co tak naprawdę czekamy? Czego się spodziewamy po spotkaniu z Nim? Może nieodparta potrzeba czekania wiąże się z próbą odpowiedzi na wielkie pytania mędrców: Cur vivis? (Po co żyjesz?), Quo vadis? (Dokąd zmierzasz?). A może płynie ona wprost z najgłębszej, najbardziej podstawowej tęsknoty ludzkiego serca?
TĘSKNOTA
Uczucie, stan ducha, przeżycie, nastrój... Trudno wyraźnie określić, czym jest tęsknota. Przybiera rozmaite formy i często nam towarzyszy. Tęsknimy za kimś lub do czegoś. Niezależnie jednak od swego przedmiotu, zawsze wskazuje ona na jakiś brak w nas samych. Kogoś lub czegoś brakuje nam do szczęścia. Czujemy, że bez spełnienia się naszej tęsknoty nie możemy w pełni „być”. Często jednak okazuje się, że spełnienie bynajmniej nie gasi tęsknoty, a jedynie nadaje jej nowy kierunek, wskazując tym samym na jeszcze głębszą potrzebę. Ostatecznie prowadzi to do odkrycia, że nikt i nic nie może w pełni zaspokoić odczuwanego braku. Staje się jasne, że jesteśmy istotami niespełnionymi, zależnymi. Stopniowo odsłania się przed nami największa tęsknota ludzkiego serca – pragnienie samego Boga.
Tęsknota, o której mówimy, jest zatem czymś więcej niż tylko przejawem potrzeby. Nie wskazuje na taki czy inny brak, którego doznaje teraz moje serce, ale na podstawowe ludzkie niespełnienie. Nie potrzebuję Boga jako dookreślenia swojej filozofii życiowej, jako odpowiedzi na budzące się w przebłyskach świadomości pytania o sens życia i śmierci, ani nawet jako gwaranta mojego życia moralnego. Tęsknię za Nim samym, moją pełnią i życiem. Tęsknię za Źródłem. Mówi się, że to pragnienie zostało złożone w ludzkim sercu przez Stwórcę wszystkiego i odzywa się u początków świadomego przeżywania świata. Jest początkiem kontemplacji.
Zdarza się oczywiście, że człowiek, nauczony doświadczeniem przeżywania różnych małych tęsknot, odkrywając tę podstawową, dąży również do jej spełnienia. To znaczy: do posiadania i doznawania czegoś niezwykłego; ale pomimo szczerych wysiłków nie może tego osiągnąć. Dostrzega w sobie, jak mawiał jeden z żydowskich mędrców, „nieusuwalną nietożsamość”, polegającą na tym, że sens tego, kim człowiek jest i co tak naprawdę określa jego życie, umocowany jest poza nim. To trudne doświadczenie prowadzi do stwierdzenia, że nikt – nawet my sami – nie może nas do końca zrozumieć ani nam pomóc. Nie wystarczają żadne słowa, nasze „ja” szamocze się w poszukiwaniu jednoznacznego wytłumaczenia swojego stanu.
Wobec cierpienia płynącego z poznania własnej „niepełności” człowiek w zasadzie okazuje się bezbronny. Może wtedy uciec w cynizm, kwestionujący i ośmieszający „dziecinność” i jałowość ludzkich poszukiwań ducha. Niejeden z nas doświadcza tego, uśmiechając się z politowaniem na widok ludzi z lampionami w dłoniach, zmierzających wczesnym rankiem do kościoła. Może też schronić się w samotnym sceptycyzmie, który wzrusza ramionami i zaprzestaje poszukiwań, gasząc tęsknotę filozoficznym: nie wiadomo, jak to jest naprawdę.
Ale może się także poddać. Jest oczywiście zbyt słaby, by o własnych siłach podjąć decyzję opuszczenia samego siebie – Bóg jednak potrafi poruszyć go łaską. Myślę, że wielu stojących z tyłu kościołów w roratnie poranki już wie, że nic z tego, co miało im przynieść wyzwolenie, nie wystarcza. Nie wystarczają złoto, kadzidło ani mirra dla odprawienia religijnego obrządku. Każdą tkanką doświadczamy własnej niewystarczalności. Wielkim darem adwentowego czasu okazuje się przypomnienie nam, że nieskończona świadomość własnego „ja” nie jest celem, że ukryta tęsknota serca sięga daleko głębiej, niż jesteśmy skłonni przypuszczać. Moje „ja” nie potrzebuje już biegać to tu, to tam w pogoni za spełnieniem. Kapituluje w uznaniu pierwszeństwa Boga – to przede wszystkim On zna moje pragnienia.
Tu rodzi się wielkie wołanie: Maranatha – Przyjdź, Panie Jezu! Krzyk naszej bezradności, niemocy i samotności, przez które jednak przebijają się pierwsze światła Betlejem. To one coraz pełniej oświetlają ciemne strony duszy, zadając ból, to prawda, ale i wzmagając pragnienie wyzwolenia. W roratni poranek daje się słyszeć budzący ze snu głos: „Przyjacielu, po coś tutaj przyszedł? Kogo szukasz?”. Każe spojrzeć w serce. Zobaczyć własną tęsknotę.
KONTEMPLACJA
Istnieje wiele sposobów przeżywania tęsknoty – od próby uciszenia jej intensywnością zewnętrznych wrażeń, aż po głębokie w nią wsłuchanie, co owocuje stopniowym wyzwalaniem naszych pojęć o Bogu. Nigdy to, co próbuję przyjąć jako „Boga”, nie jest Nim. Zdarza się, że jest to droga oczyszczenia wprowadzająca człowieka w stan, który można by określić jako porażenie. Staję oniemiały w obliczu Tego, którego pragnę. To typowa ludzka reakcja na wydarzenie narodzin! Bojaźń przed Bogiem, który jest absolutnie prosty i kompletnie inny, niż się spodziewałem. Betlejemski żłóbek i wzgórze Golgoty porażają.
Wobec takiego „narodzenia Boga w duszy”, jak mawiał Mistrz Eckhart, na brzmienie słowa „Bóg” muszą runąć mury starych przekonań i nabytych uprzedzeń. Wszystko, co dzieje się potem, można określić jako adorację Boga obnażonego. Tęskniący zostaje tu wprowadzony w samą głębię własnej słabości. Jednocześnie doświadcza Kogoś, kto jest tak bardzo „inny”. Inny niż ten, jakiego sobie wyobrażałem, jakiego się spodziewałem. Inny niż ten, do jakiego się przyzwyczaiłem i jakiego się nauczyłem. Dokonuje się prawdziwa rewolucja w poznaniu.
Nie polega ona na intelektualnym przyjęciu nowej informacji o Bogu, którą moglibyśmy dołączyć do zasobu posiadanej już wiedzy. Tutaj nie ma już żadnej wiedzy! Jest Bóg obnażony i doświadczenie prawdziwej wolności. Wolności także w tym, że mogę takiego Boga całkowicie odrzucić. Jeden ze współczesnych mnichów pisał: „Chrystus jest struną miłosierdzia napiętą do ostatnich granic, czułą na każdy człowieczy lęk i niepewność. On przeszedł drogę przede mną. Jego wezwanie do pójścia za Nim i naśladowania Go zawiera w sobie wymaganie – bez którego nigdy nie będzie można nawet marzyć o kontemplacji – by człowiek spojrzał na siebie oczyma Boga”. Trzeba nam przyjrzeć się tęsknocie serca i podjąć adwentową drogę ku narodzeniu Boga w duszy. Przechodząc od tęsknoty do uwielbienia. Na tej drodze nie ma metody, a każda koncepcja odpada. Pozostaje tylko „ja” i wołanie z dna serca: Przyjdź, Panie!
O. Maksymilian Nawara jest benedyktynem, patrologiem. Od 2006 r. prowadzi Ośrodek Medytacji Chrześcijańskiej w klasztorze benedyktynów w Lubiniu. Zaangażowany w dialog chrześcijaństwa z buddyzmem zen.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.