Jeśli teolog ma jakiś charyzmat, to jest to charyzmat poszukiwania. I tyle w nim z proroka, ile wytrwałości w poszukiwaniu
Ot, cały warsztat teologa – gdziekolwiek by nie spojrzeć książki, książki, książki…
Przede wszystkim to Biblia w różnych wydaniach i różnych językach. Mam ich tu bardzo dużo i starszych i nowszych. Proszę zobaczyć, całe popodkreślane, można by powiedzieć pomazane, podniszczone... Może niejeden by się zgorszył, że ksiądz tak niedelikatnie obchodzi się z Pismem Świętym, ale osobiście nie mam takich zahamowań. Wystarczy, że wezmę którąś do ręki, otworzę, rzucę okiem i od razu widzę, co mnie frapowało, jakie fragmenty nie dawały mi spokoju, a często do dziś przecież nie dają. Taka Biblia czysta, nietknięta…
… jest często nietknięta i w sensie duchowym.
Czasami tak pewnie bywa. Jak Pani widzi, nie mam problemu z tą niedotykalnością, przynajmniej w fizycznym aspekcie. Jest wręcz odwrotnie.
Kim jest teolog? Czy jest w teologach coś z dawnych proroków?
Nie wiem, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Wciąż uczę się teologii, jestem i pozostanę do końca swoich dni jej „studentem”, który odejdzie z tego świata z uczoną niewiedzą. Ale poczytuję to sobie za wielkie szczęście. To, o czym piszę i mówię, w pewnym tylko stopniu jest moje. O tyle, o ile to, co poznałem, przeczytałem, jest przeze mnie przemyślane. Przede wszystkim jednak sięgam do Pisma i tych, którzy nim żyli i interpretowali przez wieki – do tych, których można by rzeczywiście nazwać prorokami nadziei. Ale o sobie nie śmiałbym powiedzieć w tak mocnym sensie. Jeśli mówię, to głosem wieków. Próbuję przypominać to, co zostało zapomniane, a od siebie dodaję własne doświadczenie.
Prorocy nadziei? Czy to szczególna kategoria wśród proroków?
Użyłem tego określenia ze względu na zakorzeniony w nas obraz proroka jako tego, który grozi, straszy, głosi konieczność nawrócenia i do niego przynagla przez zapowiadanie kary boskiej. W moim odczuciu prawdziwymi prorokami są także ci o wrażliwym, lecz spokojnym sercu, którzy skłaniają do tego, by zaufać Bogu; którzy przekonują, że On jest Panem dziejów i nie wypuści z rąk swojego stworzenia. Nadzieja jest łagodna i może trafić raczej do spokojnego serca człowieka. Nie szarpie nim, nie niepokoi na krótko, ale sączy się powoli, stopniowo wnika do ludzkiego wnętrza i je przemienia.
Czy ci pierwsi – synowie gromu, by posłużyć się biblijnym określeniem, są w takim razie fałszywymi prorokami?
Różne są powołania prorockie w zależności od sytuacji i potrzeb chwili. Bardziej przemawia do mnie, zwłaszcza dzisiaj, pozytywna rola proroka. Czy można głosić Dobrą Nowinę o Bogu, strasząc ludzi? Czy nie tkwi w tym jakaś sprzeczność? Czy Dobra Nowina nie zamienia się tym samym w przerażającą nowinę, która nieraz wpędza ludzi w przeróżne neurotyczne choroby – do tego stopnia, że niekiedy przez całe życie nie potrafią z nich wyjść? Ale na tego rodzaju pytania często pojawia się odpowiedź, że trzeba przecież wstrząsać sumieniem ludzi, bo dziś coraz mniej mówi się o grzechu, winie i karze.
Co Ksiądz wtedy odpowiada?
Że stawianie takich diagnoz jest wyrazem wiary w skuteczność pedagogii strachu. Czy ta uchroniła nas ona przed dechrystianizacją, sekularyzacją i ateizmem? Bóg, który przerażał, został przez wielu odrzucony. Kiedyś krytycznie usposobieni ludzie nie mieli odwagi przeciwstawić się doktrynie, ale we wnętrzu często nie wierzyli w takiego Boga. Gdy nastały czasy większej wolności sumienia, wzmogła się fala otwartego ateizmu. Bóg, którym straszono przez wieki, umarł, jak przepowiadał Friedrich Nietzsche. Odrzucony został obraz zagniewanego i karzącego Boga. Bądźmy więc ostrożni przy wyrokowaniu, że nawracając ludzi groźbami, można osiągnąć więcej aniżeli głoszeniem nadziei. Wizja świata ostatecznie scalonego, pojednanego i uleczonego wymaga głębszej religijności, nieporównanie większej pracy nad wiarą i nadzieją. Ona jest po prostu trudniejsza.
Niekiedy wydaje się jednak, że pedagogia strachu niewiele straciła na aktualności.
Bo jej skutki, choć doraźne, widoczne są gołym okiem nieomal natychmiast. Do dziś w kościołach odbywają się tzw. misje. Niegdyś prowadzący je misjonarz często zdobywał sobie posłuch wśród wiernych, grzmiąc niemiłosiernie z ambony. Zdarzało się nawet, że trafiał się i taki, co odważał się rzucić krzyżem o posadzkę w kościele, aby wywrzeć na ludziach „odpowiednie” wrażenie. A gdy potem, jak w natchnieniu, wznosił ręce i rozpościerał pelerynę misjonarza, to nieraz ludzie zdjęci bojaźnią, by ukorzyć się przed Panem Bogiem, padali na kolana, nie bacząc na błoto pośniegowe wniesione na butach, zalegające czasem, podobnie jak w tym roku, jeszcze do Wielkanocy. Czy na długo te emocje jednak starczą? Czy mają w sobie moc głębokiej i trwałej przemiany serc? Ludzie wracają do domów, do swego życia, do jego zwyczajnych, codziennych trosk, problemów, rozczarowań i nie pozostaje po tych wstrząsach żaden ślad. Ks. Thomáš Halík w jednej ze swoich książek wspomina o takich kaznodziejach, którzy nawet na Boże Ciało nie mogli powstrzymać się, by w czasie kazania nie dojść do opisu piekła i mąk piekielnych, podczas którego dziewczynki siusiały ze strachu. Przecież tego rodzaju głoszenie spraw Bożych przynosi ujmę i nic dziwnego, że wielu ludzi odeszło od Boga.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.