Czas ani nie był krótszy, ani dłuższy. Był taki, jaki miał być, kiedy trzymając się za ręce z koleżanką, stały przed niemieckim plutonem egzekucyjnym. Niczego się nie bała. Tylko dwie myśli natrętnie ją atakowały: że zaboli i żeby krzyknąć: „Jeszcze Polska nie zginęła!”
Siostra urszulanka Janina Chmielińska zbliża się do dziewięćdziesiątki. Bardziej jednak można powiedzieć „dobiega”, bo mimo skończonych 86 lat energicznie porusza się po mieście. Bierze czynny udział w pracach zgromadzenia. Bywa na spotkaniach z młodzieżą i opowiada o Powstaniu Warszawskim. Spotyka się z nielicznymi już żołnierzami zgrupowania „Siekiera-Kryska”, do którego została przydzielona jako liniowa sanitariuszka. – Ale gdyby ktokolwiek chciał ze mną rozmawiać jeszcze dwadzieścia lat temu o powstaniu, to odmówiłabym – wyznaje s. Chmielińska. – Nie byłam do tego gotowa. Przez kilkadziesiąt lat nie oglądałam filmów wojennych, a kiedy pewnego dnia odwiedziłam znajomą rodzinę i włączyli telewizor, żeby obejrzeć „Stawkę większą niż życie”, musiałam szybko wyjść. Przyszłam do domu i siostry od razu zapytały, co mi się stało, bo byłam podobno zielona na twarzy… Tak to już jest, że ziemia gromadzi prochy i to w człowieku zostaje. Myślę, że wszyscy ludzie, którzy przeżyli wojnę, Syberię, obozy, Powstanie Warszawskie, mają coś z tego – zostają w nich prochy umarłych.
Jeszcze Polska nie zginęła
Janina Chmielińska, w dzieciństwie nazywana Niną, w konspiracji przybrała pseudonim od swojego nazwiska: „Chmiel”. Wkraczania Niemców do Warszawy w 1939 r. nie pamięta, bo ojciec szybko wywiózł ją do rodziny w Lubelskie. Przyjechała dopiero na początku października. Miała skończone 12 lat. Mieszkała w śródmieściu Warszawy z ojcem adwokatem, blisko współpracującym ze Stefanem Starzyńskim, i starszą o cztery lata siostrą licealistką. Już w kilka tygodni później zaczęła swoją „konspirację”. Z najlepszą przyjaciółką Zofią Stefanowską poszły złożyć kwiaty i zapalić znicz w miejscu ulicznej egzekucji. Tylko dzięki bystrości Ślązaka z Wehrmachtu nie zostały wówczas zatrzymane przez gestapo. Niewiele jednak brakowało, by swoje „bohaterstwo” przypłaciły życiem. W dwa lata później już z własnej woli znalazły się pod siedzibą gestapo w alei Szucha. Przeszły pod budynkiem niemieckiej katowni w dzielnicy, w której nie wolno było przebywać Polakom bez przepustki. Wyśpiewały – niezbyt głośno wprawdzie: „Jeszcze Polska nie zginęła!”.
Tajne harcerstwo
W czasie okupacji najpierw jednak była domowa szkoła podstawowa i tajne gimnazjum. I czas, gdy podkochiwała się w niezwykle popularnym piosenkarzu Mieczysławie Foggu. Na czternaste urodziny starsza siostra zrobiła jej nieoczekiwany prezent: zaprosiła ją do kawiarni „Nowy Świat”, gdzie koncertował Fogg. Były skryte spojrzenia w kierunku idola, lody i oranżada. Krótko po tym Nina była już w konspiracji.
Na początek, za przyczyną komunizującej koleżanki, trafiła na kilka tygodni do organizacji „Miecz i Pług”. Później jednak przystąpiła do tajnego harcerstwa w 31. Żeńskiej Warszawskiej Drużynie Harcerskiej Hufca Śródmieście i w „Szarych Szeregach” odbywała ćwiczenia. Na Polach Mokotowskich, a także poza Warszawą. Pierwszą przysięgę złożyła wraz z innymi podczas sekretnego obozu skautów, też niedaleko Warszawy. Później były kursy sanitariuszek w warszawskich szpitalach św. Rocha oraz im. Karola i Marii. W końcu przysięga. To już na kilka dni przed Powstaniem Warszawskim, na kilkanaście dni przed szesnastymi urodzinami. – Składałyśmy ją w deszczowy dzień przed „doktor Konstancją”, czyli prof. Ireną Semadeni-Konopacką, która w czasie powstania straciła męża i syna – s. Chmielińska opowiada o czasach wojennych, jak o dniu wczorajszym. – Zrobiło to na mnie niezwykłe wrażenie, bo idąc na miejsce spotkania, a jak dziś pamiętam adres: Noakowskiego 20, mijałam swoich rówieśników i trochę starszych, w oficerkach i butach narciarskich. Mimo wielkiego upału, byli w płaszczach i kurtkach, pod którymi nieśli jakieś kanciaste przedmioty. Coś wystającego. Nawet niewprawne oko mogło zauważyć, że to chyba broń…
Ogień, jęki rannych, godziny zycięstwa
Pierwszy alarm nadszedł 27 lipca 1944 r. W mieszkaniu kamienicy na Powiślu zgromadziło się sześć młodziutkich sanitariuszek. Czekając „na bój ostateczny”, przez kilka godzin urozmaicały sobie czas rozmowami, czytaniem książek i – z okrzykiem: „Niech żyje AK!” – zabijaniem pluskiew popielniczką. Alarm odwołano. W kilka dni później z owej kamienicy pozostał tylko lej po bombie i wspomnienia. A na dawnym podwórku rosną dziś drzewa. Nawet nie ma zarysu piwnic, które stały się grobem dla kilkunastu osób.
S. Janina Chmielińska „Chmiel”, podkreśla, że choć brała udział w powstaniu przez blisko dwa miesiące, to można je zamknąć w „dzień i noc”. I w „przestrzeń zburzonych kamienic” kilku kwartałów ulic, na których działało jej ugrupowanie. Tam byli pierwsi zabici. Ogień. Jęki rannych. Godziny zwycięstwa. Tragedii. Dramatów. Swój pierwszy szpital powstańczy dziewczęta miały w przedwojennej siedzibie ZUS, która niemal od razu znalazła się pod silnym obstrzałem Niemców, gdyż mieściła się na terenie niemieckiej dzielnicy. Szybko też powstańcy znaleźli się nie tylko na celowniku regularnych wojsk, ale i snajperów. Dziewczęta, nieświadome zbrodniczych zachowań Niemców, wyszły ściągać rannych z pola walki. Były w białych fartuchach sanitariuszek i… szybko stały się łatwym celem snajperów. Tylko Opatrzność Boża, przez silny wiatr, znosiła kule o milimetry od celu. – Walki trwały w kwadracie kilku ulic. Raz jeden budynek był w rękach Niemców, raz w naszych. Wrzaski, złorzeczenia, przekleństwa. Mnóstwo zabitych i rannych po obu stronach – wspomina s. Chmielińska.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.