Ma 43 lata, żonę, czwórkę dzieci i pracę. Co w tym nadzwyczajnego? Pozornie nic. Lecz gdy zadasz mu kilka pytań, zobaczysz w nim człowieka, który przylgnął do Chrystusa jak strup do rany. I ze wzajemnością. Właśnie o tym z Grzegorzem „Dzikim” rozmawia kl. Michał Tomaka SCJ.
Człowiek, którego zowią „Dzikim”. Dość oryginalny pseudonim. Skąd się wziął?
To jest w ogóle śmieszna historia. Ksywa wzięła się od mojego nieutemperowanego charakteru i energii, która w dzieciństwie mnie rozpierała: łamałem ławki, prowokowałem bójki, doprowadzając moją matkę do rozpaczy. Ksywkę nadała mi mama mojego kolegi. Pewnego razu przyszedłem wyciągnąć Artka na podwórko. Usłyszałem wówczas, jak jego matka woła do niego przez drzwi: „Artur, znowu ten dziki do Ciebie!”, no i jego zduszony śmiech. Oczywiście wszystkim rozpowiedział tę historię i tak się przyjęło. Nie wiem, może miałem wtedy z 10 czy 12 lat. Moi koledzy powymyślali sobie ksywy dopiero jak już im zęby powypadały.
„Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły”. Trzeba było sobie na tę ksywkę zasłużyć?
No trochę tak, tylko że ja byłem wychowany w ten sposób, że przemoc jest „be” i w związku z tym to ja musiałem się bronić. Zresztą zawsze stałem na zewnątrz. Byłem jakiś taki wyobcowany. Nawet jak moi koledzy pili i palili, to ja wolałem grać w piłkę albo uganiać się po budowach… Można powiedzieć, ze miałem naturalne skłonności do bycia outsiderem, pewnie też z powodu choroby, która potrafiła wyłączać mnie ze świata rówieśników na trzy-cztery dni, czasem na tydzień.
Na horyzoncie pojawia się zespół Armia. Przyłączył się Pan – kiedy, jak i dlaczego?
Dobrze to pamiętam – wtedy moim oknem na świat było radio. Wówczas kultowymi zespołami były Exploited i Siekiera – na jej gruzach powstała Armia, która stała się sztandarową punkową grupą. Poszliśmy z kolegami na pierwszy koncert Armii w Rzeszowie i zrobiliśmy płachtę z logo zespołu, która wisiała na scenie. Tak się zaczęła moja znajomość z Tomkiem Budzyńskim, z którym korespondowałem. Pojechałem do Jarocina, gdzie oni grali i jakoś tak się kręciłem koło nich, pomagałem sprzątnąć sprzęt ze sceny, aż zabrałem się ich samochodem do Warszawy, zapytałem, czy nie potrzebują drugiego technicznego, i tak zostałem na kilka lat…
Jaroslaw Grzegorczyk
XIX SDM - Grzegorz "Dziki" I
Dla wielu bycie w zespole muzycznym byłoby spełnieniem marzeń. Trasy koncertowe, środowisko, styl życia – jak wtedy Pan to odczuwał, a jak teraz postrzega to z perspektywy czasu?
Rzeczywiście było to moim marzeniem od wielu, wielu lat. Ale z punkiem jest tak, że nie musisz nawet umieć grać, żeby to robić… To była wielka przygoda – jeździłem po całym kraju z ludźmi, których podziwiałem, jadałem z nimi, rozmawiałem, grałem w piłkę i oni mnie akceptowali, jakiegoś wieśniaka z przerośniętym ego, jak równego sobie. Teraz chyba już nie dałbym rady, bo z natury jestem domatorem. Pewnie męczyłby mnie taki styl życia. Wtedy miałem olbrzymią potrzebę bycia zauważonym, bycia w centrum uwagi. A jednocześnie uciekałem od ludzi, zasłaniałem twarz, kiedy chcieli mnie fotografować. Myślę, że do jednego i drugiego popychała mnie pycha. Teraz z perspektywy czasu widzę, że to wszystko było strasznie powierzchowne, bo w głębi serca człowiek szuka prawdziwej miłości, akceptacji, przyjaźni, a nie popularności czy sławy. Dzieci kochają w ten sposób, że dają miłość bezwarunkowo. Nie patrzą, czy masz pieniądze albo uznanie, dla nich jesteś mamą i tatą, i nawet jak czasem krzykniesz lub dasz klapsa w tyłek, to przyjdą i się będą przytulać.
Potrzeba zmiany stylu życia, wartości itd. wydawała się oczywista?
Na pewno nie od początku. Wszystko zaczęło się od tego, że zacząłem mieć stany depresyjne, odczuwałem brak sensu życia, nic mnie już nie cieszyło, zacząłem wchodzić w alkoholizm i narkotyki… Teraz wiem, że w ten sposób Bóg wzywał mnie do wypełnienia swojego powołania, czyli bycia mężem i ojcem, i do powrotu na łono Kościoła, czyli tam, gdzie to powołanie mogło się zrealizować.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.