Jurek urodził się w 1929 r. w Krakowie w wierzącej katolickiej rodzinie. Już jako małe dziecko był bardzo zdyscyplinowany, co mocno zaznaczali wspominający go ludzie, mówiąc między innymi, że Jurek sam, bez żadnego przymusu odmawiał sobie słodyczy w piątki w duchu wynagradzania za grzechy Panu Jezusowi.
Jerzy był maksymalistą, nigdy nie zaczynał czegoś, co uważał, że nie dokończy. Jeśli rozpoczynał jakieś dzieło, dokonywał tego całym wysiłkiem, by było jak najlepsze. Mawiał, że dla zbawienia nie ważny jest rodzaj pracy, ale to, jak się ją wykonuje. Ten chrześcijański perfekcjonizm uczynił kolejną zasadą życia; wszak nasza praca służy społeczeństwu, więc mamy moralny obowiązek wykonać ją jak najlepiej. Często o tym przypominał swoim studentom, powołując się na odpowiedzialność za bliźnich, bo z mojej pracy ktoś będzie korzystał.
Nie tylko praca zawodowa miała być wykonywana dobrze. Sumiennie trzeba było sprostać obowiązkom stanu, co wynikało z jego wielkiej miłości do żony i dzieci. Ideał świętości można – twierdził – określić jako „wypełnienie obowiązków stanu z nadprzyrodzoną orientacją”. Ta orientacja pozwoliła mu znaleźć czas i na wykonywanie odpowiedzialnej pracy naukowca, i na przebywanie (bez poczucia straty czy uszczerbku na karierze wybitnego naukowca) w radosnej obecności rodziny – nie tylko w niedzielę, ale każdego dnia. Wspólna modlitwa, lektura Pisma Świętego z dorastającymi dziećmi stały się bardzo szybko elementami budującymi wiarę tej rodziny, drogą wzrastania w świętości i przyjaźni z Bogiem.
Mimo odpowiedzialnego stanowiska docenta, jakie piastował na Politechnice Krakowskiej, nie rezygnował z zabaw z dziećmi, zawsze znajdował czas na wspólne „puszczanie” latawca, czy rodzinny „wypad” na narty – nawet gdy dzieci były bardzo małe. To ustawiczne, żywe i autentyczne przebywanie ojca z dziećmi owocowało wielkim zaufaniem, jakim darzyły go córki i synek, oraz miłością i oddaniem. Obecność Jerzego nie była li tylko byciem gdzieś obok, niezainteresowanym tym, czym zajmują się dzieci, jak to nieraz czynią „zmęczeni” robieniem kariery ojcowie. Jego przebywanie z dziećmi było w pełni tego słowa znaczeniu aktywne i pomysłowe, był z dziećmi całą duszą i ciałem. Jerzy zapełniał dzieciom wolny czas poprzez wzbudzanie w nich pasji, zainteresowań, których same by nie odkryły: umiłowanie przyrody, piesze wędrówki zimą (był z niespełna 2-letnią córeczką Marysią w Zakopanem na nartach) i latem, do których przygotowywał się, studiując razem z dziećmi mapy, zdrową i potrzebną ciekawość świata. Jako absolwent Studium Wychowania Fizycznego bardzo doceniał każdy przejaw aktywności fizycznej, a atrakcyjność spędzonego wypoczynku mierzył liczbą nocy spędzonych pod namiotem i pieszych wędrówek – im było ich więcej, tym wypoczynek był bardziej udany.
Gdy w 1968 r. wyjechał do Sudanu do pracy jako visiting professor, rozłąka trwała niemal rok. Jerzy bardzo tęsknił za żoną i dziećmi, a chcąc im ułatwić bolesne przeżywanie rozstania, bardzo często pisał do nich listy – dla każdego dziecka osobno, i indywidualne do żony – ciepłe, serdeczne słowa, wypływające wprost z kochającego i stroskanego serca męża i ojca. Jak tylko okazało się w 1970 r., że przyjazd jego rodziny do Chartumu jest możliwy, niezwłocznie zabrał ich ze sobą. Zanim jednak małżonkowie podjęli decyzję o tak poważnej przeprowadzce, postarali się, by ich dzieci przystąpiły do Pierwszej Komunii świętej, gdyż podejrzewali, że w Sudanie może to być utrudnione. Ich troska o życie sakramentalne swych pociech była rzeczywiście kierowana ową „nadprzyrodzoną orientacją”, której dostąpić może tylko człowiek głęboko zanurzony w Bogu i czerpiący mądrość, której tak bardzo potrzeba, by wychować młode pokolenie – z Ducha Świętego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.