Patrzę na bezdomnych ludzi na dworcu i myślę sobie, że ja nie potrafiłabym żyć, gdybym nie miała swojego miejsca. To może być nawet maleńki pokoik.
Nie lubi pani być gwiazdą, chodzić na bankiety, spotkania, pokazy?
Mnie to w ogóle nie interesuje. Tłum ludzi, ktoś cię pyta, co słychać, i nim otworzysz buzię i zdążysz coś odpowiedzieć – już pyta kogoś innego. Bo tak naprawdę często nikt nie jest zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. To jest takie gadanie dla gadania.
Poza tym w naszym zawodzie trzeba pięknie wyglądać przed kamerą, trzeba się elegancko ubrać, trzeba publicznie występować i to wszystko jest bardzo trudne… bo ludzie oceniają każde słowo, każdą reakcję i zachowanie. A ja lubię być normalna, nie na pokaz; umyć podłogę, skosić trawę, pogrzebać sobie w ziemi. Od kiedy mam ogródek, jestem szczęśliwa. Całe życie marzyłam o tym, żeby włożyć coś w ziemię i żeby mi to wyrosło. Posadziłam dziesiątki drzewek, roślinek. Wiem, która co lubi, której zakwasić ziemię, którą wzmocnić mikoryzą, którą podsypać gówienkiem, jak się rozprawiać z mszycami i przędziorkami. O świcie zwykle robię obchód gospodarski, by zobaczyć, co komu trzeba, i nacieszyć się, jak mi to rośnie, jak mi to kwitnie pięknie. Tylko żebym tak miała więcej czasu. A mnie go ciągle brakuje.
Pani się zna na tych drzewach, mszycach, gówienkach…?
Przecież to moja pasja. Namiętnie czytam „Działkowca” i książki o roślinkach. Gdy coś lubię, to całym sercem. Tak mam całe życie. Mój mąż, Wiesiu Dymny, wszystko robił sam: meble, torebki, buty. To był człowiek, który lubił zmieniać wokół siebie rzeczywistość. Nigdy nie siedział, cały czas coś robił. Mówił: „Aniczka, te ścianę wymurujemy”. Ja mu na to: „Wiesiu, ale ja nie umiem”. „To się nauczysz – odpowiadał. – Wymurujemy”. I wymurowaliśmy. Troszkę nam pękała, tośmy ją zaprawili jakąś zaprawą, była krzywa jak nie wiem co, ale była nasza. Pięknie wymalowaliśmy. Wiesiu wszystkiego mnie uczył…
Kiedyś bardzo lubiłam robić na drutach. No a teraz nie robię, bo nie mam kiedy. I mam wyrzuty sumienia, że nie mogę pojechać codziennie do Radwanowic, do moich podopiecznych.
No właśnie. Radwanowice. Dlaczego pani, piękna kobieta, uwielbiana przez ludzi aktorka, zajęła się osobami niepełnosprawnymi?
Nie ma żadnej odpowiedzi na to pytanie, która by kogokolwiek zadowoliła. Nie mam niepełnosprawnego dziecka, sama mam ręce i nogi, nie ma żadnego konkretnego powodu. Chyba nie mogłam pogodzić się z tym, że komuś się dzieje krzywda.
Przypadek?
Nie przypadek. Raczej odruch. Nawet tego do końca nie przemyślałam. Niektórzy mówią: O stara, gruba, nie miała co grać, to się niepełnosprawnymi zajęła… A ja naprawdę bardzo dużo wtedy grałam, miałam mało czasu. Ale nie mogłam pogodzić się z tym, że tyle złego dzieje się dookoła. Pomyślałam, że trzeba pomóc. Tam, gdzie jest ciemno, można czasem jakąś iskierkę zapalić. I to się udaje robić.
Założyła pani fundację „Mimo Wszystko”. A to już poważne przedsięwzięcie.
Nie zastanawiałam się, co to znaczy mieć fundację, pozyskiwać środki. Nie znałam się na tym. Wiedziałam jedynie, że to są moi przyjaciele, że muszę ich uratować i otworzyć dla nich warsztaty terapii zajęciowej. I się udało. Oczywiście zapaliłam do sprawy wielu ludzi. Mam wspaniałych pracowników i wolontariuszy… Razem to wszystko robimy.
Niektórzy mi mówią: Pani wyręcza państwo. Nie lubię takiego głupiego gadania! Gdyby państwo mogło, toby się zajęło tymi ludźmi – widocznie nie może. I nikogo nie oskarżam, nie analizuję. Bo a nuż bym doszła do wniosku, że faktycznie kogoś wyręczam. Wolę tak nie myśleć. Skoro mogę się komuś przydać i zrobić coś dobrego, to dlaczego mam się oglądać na innych. A poza tym, po tylu latach już wiem, że ja to robię nie tylko dla kogoś, ale także dla siebie. Bo to, że możesz komuś pomóc, że ktoś dzięki tobie poradził sobie w jakimś trudnym momencie życia, że dzięki tobie się uśmiechnął, daje niewyobrażalną radość. Nie potrzebuję za to żadnych pieniędzy. Dlatego jestem wolontariuszem, bo dostaję taką zapłatę, że żadne miliony nie byłyby lepsze. Jadę do naszego domu w Radwanowicach i moi podopieczni, nawet jeśli mają 60 lat, mówią: Mama przyjechała. Ja na to: Oj, staruchy, jak ja mogę być waszą mamą. Oni wtedy pytają: To kim ty jesteś? Ja: No dobra, niech wam będzie. I jestem mamą wielu niezwykłych, dużych dzieci.
Nie ma pani obaw, jak to będzie, gdy pani kiedyś przy nich zabraknie?
Ludzie umierają, ale przecież jeśli się czegoś od nich nauczyliśmy, to oni dalej są. Wiesiu Dymny tylu rzeczy mnie nauczył. Nie żyje już. Zmarł w 1978 roku, miał zaledwie 42 lata. Ale on cały czas jest ze mną…
Jeżeli komuś się na coś przydałam i ktoś się czegoś ode mnie nauczył, to nawet jak umrę, ta część mnie pozostanie. Śmierć jest elementem życia i musi kiedyś przyjść. Widziałam takich ludzi, którzy umierali szczęśliwi, a śmierć była taka malutka, nieważna, mimo że przyszła, bo musiała...
Czasy, w których żyjemy, są coraz mniej domowe – ciągle pędzimy, zadawalamy się zupą z paczki i ciasteczkami z kartonika. A pani podobno robi nalewki, mieli mak i wycina ozdoby na choinkę.
I spraszam wtedy gości. To jest niezwykle ważne, żeby być razem. Siadamy przy wielkim dębowym stole, pijemy winko, herbatkę, każdy przynosi bakalie, rozmawiamy. Przed Bożym Narodzeniem robimy anioły, a na Wielkanoc baranki z masy solnej. Nie zawsze są doskonałe i piękne. O wiele ładniejsze można kupić. Ale nam chodzi przecież o to, żeby posiedzieć sobie razem przy stole, żeby się razem pośmiać, nacieszyć się sobą. Żeby nie dać się wciągnąć w ten wir pracy i zarabiania pieniędzy.
Nie tęsknię za komuną i nigdy bym nie powiedziała: Komuno, wróć. A jednak mam poczucie, że w tych okropnych czasach ludzie byli bliżej siebie, częściej ze sobą rozmawiali. Jeśli zagrałam jakąś rolę w poniedziałkowym Teatrze Telewizji – wszystko jedno, czy dobrze, czy źle, rozlegały się telefony, ludzie pisali listy.
A teraz? Moi studenci grają piękne role i nikt tego nie zauważa, robią jakieś filmy i nie ma pieniędzy na ich promocję – filmy przepadają. Unieważniają się różne rzeczy. Najbardziej boli mnie to, że unieważnia się autorytety, a to robi spustoszenie wśród młodych ludzi. Komu oni mają ufać i wierzyć, jeśli na naszych oczach godni szacunku ludzie się opluwają, niszczą?
Bardzo często rozmawiam z moimi studentami, zwłaszcza gdy widzę, że to, co ja myślę o świecie, wartości, które wyznaję, są komuś potrzebne i są dla kogoś ważne. Nie trzeba wszystkiego niszczyć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.