Patrzę na bezdomnych ludzi na dworcu i myślę sobie, że ja nie potrafiłabym żyć, gdybym nie miała swojego miejsca. To może być nawet maleńki pokoik.
KATARZYNA KOLSKA, ROMAN BIELECKI OP: Z czym się pani kojarzy dom?
ANNA DYMNA: Z moją mamą, tatą, braćmi i rozmowami, które wieczorem prowadziliśmy. Dom to też wspomnienie radości i poczucia bezpieczeństwa – kiedy mama była blisko, to nawet najstraszniejsze rzeczy nie były straszne, wystarczyło się do niej przytulić. Mama była aniołem dobroci. Nigdy nie myślała o sobie, tylko o innych, nikogo nie potępiała, zawsze się nad każdym pochylała. To ona mnie nauczyła, że gdy ktoś leży na ulicy, to nie można przejść obok niego obojętnie, myśląc, że to na pewno tylko śmierdzący pijak. Trzeba zawsze zapytać, czy potrzebuje naszej pomocy.
A tato?
Tato był antykomunistą, miał twarde zasady, wychowywał nas po spartańsku, aż do przesady. Miał 17 lat, gdy zostawił w domu kartkę: „Idę na wojnę”. I poszedł. Był w obozie, z którego uciekł, potem był w AK. Uczył nas pracowitości i uczciwości. Powtarzał nam często, że nigdy nie wolno się zaprzedać, nie wolno iść tam, gdzie jest wygodnie, na skróty.
Wszystko potrafił sam zrobić, naprawić – prawdziwa złota rączka. W naszym domu wiele rzeczy robiło się razem. Mama rozpalała ogień w piecu, było przytulnie, ciepło. Dom to również zapachy. Nigdzie już tak nie pachnie.
A co pachnie we wspomnieniach?
Najbardziej pachną święta: pasta do podłogi, ciasto, ryba. Wiecie, że ja do dziś czuję to wszystko. Pamiętam nasze sobotnie wypady nad Rabę albo Dunajec. Jeździliśmy motorem: tato z przodu, mama na siodełku, troje dzieci w przyczepie, z boku przytroczone dwa małe amerykańskie namioty z UNRRA. Cóż to był za cudowny czas! Łowiliśmy ryby, paliliśmy ogniska, robiliśmy przetwory, nawet tam nad tą rzeką. Chodziliśmy po lesie i rodzice nam mówili: to jest lipa, a to sosna, to jest kąkol, a to bławatek. Mama uczyła nas zachwytu nad wszystkim, co jest dookoła. I do dziś ogromnie mi to pomaga. Warto sobie tak czasami usiąść i zachwycić się zachodem słońca albo jakimś robaczkiem, który lezie po trawie. Ksiądz Twardowski napisał kiedyś: „Od małych rzeczy naucz się spokoju”. To jest niezwykle ważne.
Nie każdy ma takie dobre wspomnienia z domu jak pani.
A ten dom, w którym rośniemy i uczymy się życia, jest tak bardzo ważny! Bo to wtedy zapuszczamy korzenie. Niestety, jednym – tak jak mnie – daje siły na całe życie, a innym coś, co przez całe życie gnębi.
Najważniejsza mądrość, którą pani wyniosła w depozycie z domu to…?
Stosunek do świata, który jest naokoło. Wiadomo, że życie jest, jakie jest: niezwykłe, pełne niespodzianek, radości, bólu. Teraz rzeczywistość jest coraz bardziej nerwowa, drapieżna, zabiegana. Słucham dyskusji naszych polityków i aż chce mi się płakać. Jeden drugiemu najchętniej by przywalił; myślisz inaczej, to w łeb. A moja mama uczyła mnie tego, żeby każdego wysłuchać i starać się zrozumieć. Tego też wymaga ode mnie mój zawód. Muszę wiedzieć, dlaczego kobieta, którą gram, zamordowała kogoś albo jest nieszczęśliwa, albo popełniła samobójstwo.
A czy można zagrać kogoś, kto jest zupełnie inny niż my?
Oczywiście, że można. To jest najciekawsze, bo wtedy dotyka się jakiejś tajemnicy, czegoś, czego się nie wie. Kiedy wszystko się wie, trudno grać. Na szczęście jest tak, że nie ma ludzi jasnych i ciemnych; zawsze w kimś szlachetnym kryje się jakaś tajemnica, jakaś komplikacja, jakaś plama, a w pozornym potworze – przecież grałam i alkoholiczki, i prostytutki – w środku często się kryje piękny, nieszczęśliwy człowiek. Trzeba tylko odkryć, dlaczego jest w takiej sytuacji. Jeśli się w taki sposób podchodzi do ról, to się okazuje, że moja mama miała rację, bo ona zawsze nam mówiła: „Wszyscy ludzie są dobrzy, tylko czasem o tym nie wiedzą, bo nie mieli wzorców, bo stykali się tylko ze złem, a czasem się dobra wstydzą”.
Dom to dla pani miejsce, do którego się wraca, w którym się ma swoje rzeczy, książki, kota?
Czasami patrzę na bezdomnych ludzi na dworcu i myślę sobie, że ja nie potrafiłabym żyć, gdybym nie miała swojego miejsca. To może być nawet maleńki pokoik.
Wiele lat temu spaliło się mieszkanie, w którym mieszkałam z moim mężem, Wiesiem Dymnym. Straciliśmy meble, które przez kilka lat sami robiliśmy, hodowlę kwiatów, którymi się tak cieszyliśmy, tysiące książek, szkła, które zbierałam. Życie nauczyło mnie wtedy, że sprzęty, to wszystko, co zbieramy, czym się otaczamy, co nam się wydaje takie ważne, w każdym momencie może zniknąć, runąć, może przestać istnieć. I żeby się nie załamać, trzeba mieć obok siebie kogoś, kto nas uratuje, kto nam pomoże. Dom niesie się w sobie.
A was kto uratował?
Najpierw zamieszkaliśmy u mojej koleżanki z teatru, Eli Karkoszki. Mieliśmy rozkładane łóżka, które na noc stawialiśmy w ich salonie. Rano zwijaliśmy majdan i chowaliśmy na stryszku, żeby oni mogli normalnie żyć. Trzy miesiące później zmarł mój mąż. I wtedy dopiero zrozumiałam, co jest najważniejsze – nie te meble, które spłonęły, te kwiaty, szkła i książki. Najważniejszy jest człowiek. A najgorsza jest samotność.
Później szkoła teatralna w Krakowie dała mi pokój w akademiku, bo wiedzieli, że nie mam się gdzie podziać. Próbowałam go udomowić, oswoić – tu coś powiesiłam, tam coś postawiłam. Żeby to było MOJE miejsce.
W kolorowych gazetach możemy zobaczyć domy znanych aktorów, polityków, celebrytów. A pani konsekwentnie chroni swój dom przed dziennikarzami. Dlaczego?
Dom to jest mój azyl i nie chcę go publicznie pokazywać. Czułabym się w nim potem jak na planie filmowym. W mojej szafie mieszka sobie czasem mój kot, Haszysz. I może sobie nie życzy, żeby ktoś do niego zaglądał. No a poza tym: my przecież jesteśmy normalnymi ludźmi, więc dlaczego akurat pokazywać nasze sypialnie, pokoje, kuchnie.
Wiele lat temu byłam w górach na wakacjach. Któregoś dnia mówię do naszej góralki, u której mieszkaliśmy: „Pani Stasiu, gdzie tu borówki rosną, bo ja bym sobie chętnie poszła nazbierać. I może by mi pani taką bańkę pożyczyła, to ja bym sobie parę litrów nazbierała i przetwory zrobiła”. Pani Stasia popatrzyła na mnie podejrzliwie, ale wzięła bańkę i poszła ze mną. I ona nagle mówi tak: „Jezu, pani to taka normalna jest!”. „No a jaka mam być?”. „No bo pani aktorka, to różnie się mówi”…
Gdy się okazało, że ja szybciej zbieram te borówki niż ona, to już w ogóle nie mogła się nadziwić. Dlatego ja, wiedząc, że traktuje się nas inaczej niż innych ludzi, przez całe życie walczę o tę normalność jak o tlen.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.