Cudowny wizerunek Matki Bożej Częstochowskiej otaczany jest czcią wiernych od wielu stuleci. Do Sanktuarium Jasnogórskiego zmierzają niezliczone rzesze pielgrzymów z całego świata, ufnych w duchowe orędownictwo Maryi u tronu Boga Ojca. O tym, jak wiele łask uprosiła Królowa Polski swym ziemskim dzieciom, świadczą liczne wota – świadectwa cudownych uzdrowień, których wciąż przybywa
I weź wszystkich, którzy cierpiąc patrzą w Twoją stronę,
Matko Boska Częstochowska, pod Twoją obronę.
Jan Lechoń
Nierzadko pamiątką pobytu w Częstochowie jest kopia wizerunku Bogurodzicy, którą pątnicy zabierają do swych domów. Tak też uczyniła moja babcia Pelagia Rutkowska z Cywińskich (1907-81), która w 1932 r. pielgrzymowała na Jasną Górę, kiedy uroczyście obchodzono
550. rocznicę obecności Cudownego Obrazu w częstochowskim sanktuarium. Przywiozła wtedy wyjątkowy obraz: wizerunek Maryi, dookoła którego umieszczonych było osiem rycin obrazujących ważniejsze chwile z jego dziejów, związanych zarówno z legendą, jak i z wydarzeniami historycznymi. Wśród nich jest m.in.: Najświętsza Rodzina przy stole, na którym później został namalowany obraz, św. Łukasz malujący obraz Bogurodzicy, książę opolski Władysław, który oddaje obraz Ojcom Paulinom (1382), napad husytów na Klasztor Jasnogórski (1430) i oblężenie szwedzkie (1655). Oprócz obrazu moja babcia przywiozła także wodę z cudownego źródełka. Obie te pamiątki miały w przyszłości stać się znakami cudownej pomocy Pani Jasnogórskiej.
Wywózka na przymusowe roboty
Kiedy wybuchła II wojna światowa, moi dziadkowie wraz z sześciorgiem dzieci w wieku od trzech do trzynastu lat zostali wywiezieni na przymusowe roboty do gospodarstwa rolnego zarządzanego przez Reinholda Hinza, w miejscowości Schönow (obecnie Jesionowo), niedaleko Pyrzyc. Nakaz wysiedlenia przywieziono w maju 1940 r. Moja babcia, będąca wtedy w stanie błogosławionym, pakując najpotrzebniejsze rzeczy, zdjęła ze ściany krzyż, zabrała też flakonik cudownej wody przywiezionej z Częstochowy. Rodzinę odtransportowano najpierw na dworzec kolejowy w Toruniu, a stamtąd wagonami towarowymi przewieziono na stację w Stargardzie Szczecińskim. Kiedy Reinhold Hinz przybył na dworzec, aby odebrać przypisanych mu robotników z Polski, był bardzo niezadowolony, bo zobaczył małe dzieci, niezdolne przecież do wytężonej pracy. Postanowił zabrać tylko rodziców, dzieci zaś miano odesłać do obozu. Wtedy dziadek Leon, mówiący biegle po niemiecku, ukląkł przed Hinzem i obejmując jego kolana, błagał z płaczem o nierozdzielanie rodziny. Obiecał, że będzie pracował również za swoje dzieci. Po namyśle niemiecki gospodarz zgodził się zabrać wszystkich. Tak rozpoczął się pięcioletni czas niedoli, naznaczony wieloma upokorzeniami. Ciężko pracowali nie tylko dziadkowie, ale i czworo najstarszych dzieci. Właściciele majątku wielokrotnie dawali odczuć swoją wyższość, podkreślali, że Polacy już zawsze będą musieli ciężko pracować na rzecz Niemców. Wypowiedź ta korespondowała z polityką Trzeciej Rzeszy, która zdecydowaną większość narodu polskiego określiła prawnie jako niewolników gospodarczych.
Cudowne przywrócenie do życia
Wrogie nastawienie rodziny Hinza nieco się zmieniło z racji niecodziennego wydarzenia, które miało miejsce w połowie września 1940 r., kilkanaście dni po narodzinach mojej mamy Teresy. Tego dnia babcia nakarmiła córeczkę i położyła ją obok siebie, od czasu do czasu spoglądając na wątłe niemowlę. Po jakimś czasie zauważyła, że dziecko ma sine paluszki, nie oddycha, a jego ciałko jest zimne. Próbowała je reanimować, ale bez skutku. Usłyszawszy płacz i rozpaczliwe wołania babci, zbiegli się członkowie rodziny, także inni robotnicy pracujący w tym gospodarstwie. Wszyscy lamentowali, a babcia najbardziej martwiła się, że dziecko nie zostało jeszcze ochrzczone. Poprosiła wtedy, aby podano jej flakonik z wodą z Częstochowy. Odmówiła modlitwę, uczyniła znak krzyża na czole córeczki, a wodą zwilżyła jej usta. Po chwili, ku zdumieniu wszystkich, dziecko zaczęło poruszać wargami, jakby smakowało wodę. Babcia chwyciła niemowlę w objęcia i przytuliła mocno do serca. Wszyscy poklękali i wzruszeni, ze łzami w oczach, dziękowali Matce Najświętszej za cud przywrócenia maleńkiej Tereski do życia. Świadkiem tego zdarzenia był także Reinhold Hinz, który powiedział zmieszany: „To znak dla nas, Niemców”. Od tej chwili nie był już tak bezwzględny wobec polskiej rodziny, babcia otrzymywała trochę lepsze mleko dla dzieci, pozwolono też na uczestnictwo w niedzielnej Mszy św. Zanim po kilku latach rodzina mogła wrócić do domu, przyszło jej jeszcze nie raz doświadczać dramatycznych przeżyć, m.in. wtedy, gdy jeden z sowieckich żołnierzy, którzy pod koniec wojny przyjechali do niemieckiego gospodarstwa, chciał zastrzelić starszą siostrę mamy, kilkunastoletnią Irenkę, która tuląc się do rodziców, odmówiła mu wyjścia z domu. Na szczęście kolega owego sowieckiego żołnierza podbił mu rękę i kula trafiła w sufit.
Powrót
Wyniszczona pracą, osłabiona dramatycznymi wydarzeniami, ale silna wiarą w Bożą Opatrzność i nieustającą pomoc Matki Najświętszej, rodzina Rutkowskich wracała w lutym 1945 r. do swojego domu w miejscowości Brzezinko k. Torunia. Po drodze sowieccy żołnierze zabrali im konia, przywiązując w zamian do wozu wyniszczoną chabetę. Na moście toruńskim (obecnie noszącym imię Józefa Piłsudskiego) jeden z samochodów sowieckich uderzył w wóz dziadków, który zatrzymał się na krawędzi uszkodzonego mostu i tylko cudem nie wpadł do Wisły. Kiedy dziadkowie przybyli do domu, zastali puste wnętrza. Ich gospodarstwo, przed wojną wspaniale prosperujące, po ich wysiedleniu przejął gospodarz niemiecki, a pod koniec wojny, po ucieczce Niemców, w domu urządzono szpital polowy. Teraz nie było w nim nic poza pozostawionymi na podłodze bandażami. Zachowało się jedynie trochę pamiątek, rodzinnych sreber i innych kosztowności, które babci udało się jeszcze przed wyjazdem ukryć w ogrodzie pod krzewami owocowymi. Ocalał też obraz z wizerunkiem Pani Jasnogórskiej, który przez okres wojny przechowywał brat dziadka Franciszek. Pomału, choć z trudem, rodzina zaczynała nowe życie. Dziadek nie był już tak sprawny jak dawniej. W niewoli nabawił się choroby reumatycznej, z której mimo zabiegów szpitalnych nigdy się już nie wyleczył.
Cudowne ocalenie domu przez Matkę Bożą
Nadszedł sierpień 1948 r. Pogoda była piękna, więc jeszcze przed odpustem św. Rocha (16 sierpnia) udało się zebrać plony z pól. Odpustowe uroczystości, obchodzone zawsze w niedzielę, od lat gromadziły w Brzezinku przy maleńkiej XIX-wiecznej kapliczce z wizerunkiem świętego, stojącej na miejscu poprzedniej z ok. 1600 r., licznych wiernych. Babcia zawsze dekorowała wtedy kapliczkę pięknymi kwiatami. Następnego dnia było bardzo upalnie. Około południa dziadek wybrał się z synami na łąkę skosić trawę. W pewnej chwili, kiedy obejrzeli się w stronę domu, zauważyli ogień. Palił się stóg stojący obok stodoły wypełnionej po brzegi zbożem. Kiedy przybiegli, ogień zajął już stodołę i budynki gospodarcze. W krótkim czasie zbiegli się sąsiedzi, aby pomóc w gaszeniu pożaru, przyjechało też kilka wozów straży pożarnej, ale nie udawało się opanować żywiołu. Sytuację pogarszał silny wiatr, który znosił potężne smugi ognia na budynek mieszkalny. Z domu wynoszono w pośpiechu najważniejsze rzeczy, niektóre wyrzucano przez okna, wydawało się, że domu mieszkalnego nie da się już uratować. Wtedy moja babcia przybiegła ze wspomnianym obrazem Matki Bożej Częstochowskiej i postawiła go przed domem, jakby naprzeciw ognia. W tej samej chwili płomienie się odwróciły. Dla wszystkich świadków tego zdarzenia był to wyraźny znak ingerencji Matki Najświętszej. Sąsiedzi z bardziej odległych domostw, którzy obserwowali z daleka, co się dzieje, mówili ponoć: „Pewnie wystawiono obraz święty”.
Nigdy nie wygra ten, kto walczy z Krzyżem
Dzisiaj ten sam obraz Matki Bożej Częstochowskiej, jako jedna z najcenniejszych rodzinnych pamiątek, wisi na ścianie w moim domu. Mam też krzyż, niegdyś należący do moich dziadków, który podarowali im kuzyni mieszkający w Niemczech. Przed wojną krzyż ten wisiał w jednej z berlińskich szkół, ale po rozkazie Hitlera, który nakazał zrzucanie krzyży ze ścian, został stamtąd usunięty. Mój dziadek, przyjmując go, powiedział: „Nigdy nie wygra wojny ten, kto walczy z Krzyżem”. Słowa te potwierdziła historia. Podobnie nie odnieśli zwycięstwa ci, którzy próbowali podeptać cześć Matki Bożej Jasnogórskiej. Ślady miecza na Jej twarzy, stanowiące wymowne znaki tajemnicy Krzyża i cierpienia, wbrew zakusom zła, niejednokrotnie stawały się pomocą i budziły w sercach Polaków nadzieję na ocalenie. Taką pomoc okazała też Niepokalana rodzinie mojej babci, która zawsze wierzyła głęboko, że Maryja, jako nasza Najlepsza Matka, nieustannie oręduje za każdym, kto się do Niej z ufnością ucieka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.