Największym moim zmartwychwstaniem był moment, kiedy pokochałem siebie. Przekonałem się, że wcale nie muszę nie lubić tego faceta, którego codziennie widzę w lustrze. I że jestem „w dobrej wersji”, a stwarzając mnie, Pan Bóg się nie pomylił. Niedziela, 12 kwietnia 2009
Milena Kindziuk: – Ile razy w życiu Ojciec zmartwychwstawał?
O. Stanisław Jarosz OSPPE: – Wstyd powiedzieć, ale niewiele razy.
– Jakie to były zmartwychwstania?
– Bardzo różne. Największym moim zmartwychwstaniem był moment, kiedy pokochałem siebie. Przekonałem się, że wcale nie muszę nie lubić tego faceta, którego codziennie widzę w lustrze. I że jestem „w dobrej wersji”, a stwarzając mnie, Pan Bóg się nie pomylił.
– Kiedy to było?
– Trudno powiedzieć. To się działo w perspektywie kilku lat i z pewnością wiązało się z całym ciągiem zdarzeń, z tym, że Pan Bóg mnie wyprowadził z wielu grzechów, np. nieczystości, z którą miałem zawsze problemy. Także z grzechu nienawiści do człowieka, który zabił mego brata i któremu długo nie mogłem przebaczyć. Było mi ciężko przebaczyć również samemu sobie po tym, jak miałem wypadek samochodowy, w którym zginął mój kolega – współbrat zakonny. Kiedy wreszcie przebaczyłem sobie, było to moje największe zmartwychwstanie. Wtedy właśnie mogłem pokochać siebie.
– A kolejne zmartwychwstania?
– Dzieją się powoli. Tylko Chrystus zmartwychwstał od razu, bo Jego ciało zostało „zmiażdżone” i do tego było posłuszne. Natomiast moje ciało jest krnąbrne. Zmartwychwstaje nie całe od razu, tylko jakby etapami. Zmartwychwstają moje oczy, bo są mniej pożądliwe. Zmartwychwstaje mój język, bo jest mniej złośliwy. Zmartwychwstaje moja ręka, bo jest może mniej łapczywa. Wreszcie zmartwychwstają moje uszy, bo słyszę naprawdę Słowo Boże.
– Co to znaczy: słyszeć naprawdę Słowo Boże?
– Trzeba mieć do tego duże uszy!
– Jak babcia w bajce o Czerwonym Kapturku...
–...można mieć uszy do kolczyków, a można – do słuchania.
Słowo Boże słyszę wtedy, kiedy konfrontuję Biblię ze swoim życiem. Gdy czytam uważnie Pismo Święte, to w logiczną całość układają mi się fakty z życia i stanowią ścisły związek z tym Słowem. Szybko jednak dostrzegam, że zachowuję się trochę jak foka, która „otwiera uszy” na chwilę. Bo już sama myśl, że konsekwencja otwartego słuchania musi być taka, że trzeba skończyć jak Jezus, powoduje, że nie mogę całkiem ożywić tego trupa, jakim wciąż jestem.
– Czeka Ojciec na kolejne zmartwychwstania?
– I to jak! Na te moje, tutaj, na ziemi. Muszę jeszcze wiele razy zmartwychwstać, żeby mogło nastąpić tamto ostateczne zmartwychwstanie. Powinienem zmartwychwstać z tego, co jest największą martwotą.
– A co jest największą martwotą?
– Grzech. Czyli śmierć.
– Jak to rozumieć?
– Skoro nie mam wpływu na liczbę lat, jaką mogę przeżyć na ziemi, to znaczy, że życie nie płynie ze mnie. Mam życie z Boga, miłość z Boga, także wolność i dobro od Niego. I powinienem w tym trwać. Tymczasem gdy odcinam się od Boga jak gilotyną, jestem w stanie duchowej śmierci. Podobny do kosmonauty, który odciął linkę i zaczyna działać na swój rachunek, i nawet jeśli jest w statku, w razie wypadku nie ma drogi powrotu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.