Czasami spotykam się z takimi oczekiwaniami: „będę się duchowo rozwijał, to znaczy będzie mi coraz lepiej”. Tymczasem najczęściej jest dokładnie odwrotnie. Najbardziej rozwijamy się, kiedy jest trudno i trzeba przełamywać swoje opory. Wieczernik, 159/2008
Zanim podejmiemy temat wyrażony w tytule, musimy odpowiedzieć na pytanie: co rozumiemy przez „wzrost”? Na początek trzeba powiedzieć, że wzrost niekoniecznie musi być związany z dobrym samopoczuciem czy psychicznym komfortem. Odwrotnie – wzrastanie często wymaga trudu, powiązane jest ze zmaganiami z własną słabością i niemocą. Jeśli mamy wzrastać, musimy dotykać swoich słabych stron, grzechu, upadku, bezradności.
Wzrost nigdy nie jest przechodzeniem od sukcesu do sukcesu, od przyjaźni do jeszcze głębszych relacji. Wzrastanie nie jest sielanką! Piszę o tym, ponieważ czasami spotykam się z takimi oczekiwaniami: „będę się duchowo rozwijał, to znaczy będzie mi coraz lepiej”.
Niestety, zbyt często mam do czynienia z emocjonalnym ocenianiem swojego rozwoju. „Dobrze się czuję na mszy świętej, to znaczy dobrze ją przeżywam, a może nawet głęboko”. „Podobała mi się oaza, to znaczy były to dobre rekolekcje”. Tymczasem najczęściej jest dokładnie odwrotnie. Najbardziej rozwijamy się, kiedy jest trudno i trzeba przełamywać swoje opory.
Kiedy ktoś żyje sam, mieszka osobno, mało styka się z ludźmi, wtedy może mu się wydawać, że kocha cały świat. Bardzo łatwo utwierdza się w swoich ograniczeniach i jakoś tłumaczy sam sobie, że inni – którzy go denerwują – są po prostu źli i niedobrzy. Bardzo często izolacja jest przejawem silnych mechanizmów obronnych. Kiedy wchodzimy we wspólnotę, po krótkim okresie fascynacji, prędko odkrywamy jak bardzo inni nas drażnią i denerwują.
Oni rzeczywiście grzeszą, są nieodpowiedzialni, słabi, mają zupełnie inne przyzwyczajenia niż ja, wychowali się w innych środowiskach. Stosunkowo szybko można się zorientować, że nie da się wszystkich podporządkować sobie. Oni prawdopodobnie są niereformowalni!
I w tym momencie zaczyna się prawdziwy wzrost. Właśnie wtedy, gdy tracimy we wspólnocie swój komfort psychiczny. Obecność innych wydobywa z nas reakcje, o których nie mieliśmy pojęcia, kiedy byliśmy sami. Potrafimy się złościć, być agresywnymi, nie umiemy przebaczać, jesteśmy zazdrośni, prymitywni w swoich reakcjach, gardzimy innymi. „A tak miło było myśleć o sobie, że jestem fajny. I pewnie Jezus kochał mnie właśnie takiego. A teraz przez niego/nią zachowuje się tak podle…”!
Wspólnota wydobywa prawdę o nas samym i jest to dzieło Boże! Jeśli ktoś stawał przed Panem Bogiem w abstrakcyjnym, nie rzeczywistym myśleniu o sobie samym, to jak On miał do niego przemawiać. Przecież zna nas do głębi. Jak Bóg ma być Prawdą dla osoby, która żyje w zakłamaniu, ma fałszywy obraz samego siebie. Dlatego we wspólnocie osoby, które pokazują naszą ciemną stronę, często są błogosławieństwem.
W Ewangelii św. Jana, na początku, czytamy jak dwaj uczniowie usłyszawszy świadectwo Jana Chrzciciela, poszli za Jezusem. Czytamy tam: Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: „Czego szukacie?” Oni powiedzieli do Niego: „Rabbi! – to znaczy: Nauczycielu – gdzie mieszkasz?” Odpowiedział im: „Chodźcie, a zobaczycie”. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego (J 1, 37-39).
Zatem najpierw, aby być uczniem Chrystusa, trzeba zamieszkać z Nim, przebywać na co dzień, chodzić za Nim i podążać tam gdzie On się udaje. Szkoła Jezusa nie polega na wysłuchaniu jakiegoś wykładu, pokiwaniu głową i rozejściu się w swoja stronę. No, ewentualnie Jezus przepyta czy wszystko zapamiętaliśmy… Dla ucznia Jezus musi stać się Mistrzem, a Mistrz nie tylko czy nie tyle przekazuje wiedzę, co uczy życia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.