Młodzi są głodni miłości, a boją się po nią wyciągnąć rękę – bo ta prawdziwa jest trudna, kosztuje. Boją się odpowiedzialności za miłość. Boją się małżeństwa i założenia rodziny. Wspaniali ludzie, a jednocześnie… ubodzy, puści duchowo. Różaniec, 5/2009
Matek nie produkuje żadna fabryka,
nie schodzą gotowe z taśm
produkcyjnych, nie pojawiają się
jak „świeże bułeczki na stołach”.
Matka to nie zawód. To powołanie.
Moje dojrzewanie do macierzyństwa rozpoczęło się już… w dzieciństwie, w domu rodzinnym. Urodziłam się i dorastałam na wsi. Byłam najstarsza z rodzeństwa. Mój dom to była jedna izba dla nas i wspólna sień z rodziną stryja.
Do dziś zastanawiam się, jak to było możliwe, że w tej niewielkiej przestrzeni toczyło się szczęśliwe życie ośmiu osób (rodzice, babcia, pięcioro dzieci). Rozmawialiśmy dużo i o wszystkim. Dla nas, dzieci, najciekawsze były tematy związane z Bogiem, niebem, duszami pokutującymi, szatanem czy piekłem. Już wtedy byliśmy wprowadzani w wymiar życia wiecznego i skutki, jakie powoduje grzech.
Trud i poświęcenie nie były przeszkodą
W domu było biednie. Pracował tylko tata i tylko w sezonie. Ale było godnie. Rodzice szanowali się nawzajem i kochali nas niezależnie od trudów i niedostatków życia codziennego. Tym, co łączyło i wzmacniało, była miłość, jedność i wiara.
Ważne było świadectwo współczucia okazywane biedniejszym od nas. Dom był dla nich zawsze otwarty. Przyjmowaliśmy ich jak braci, jak rodzinę. Szacunek należał się każdemu człowiekowi bez względu na to, kim był. Wieś stanowiła wspólnotę – zawsze można było zwrócić się do sąsiada z prośbą o pomoc. Mieliśmy do siebie zaufanie: drzwi, na przykład, zamykano aż… na patyk. Takie wartości przekazali nam rodzice. Stały się one fundamentem, kiedy zakładaliśmy swoje rodziny.
Zawsze byłam otwarta na dzieci. Każde dziecko, które rodziło się w naszym domu, przyjmowałam z radością i miłością. Nigdy nie przyszło mi na myśl, by mieć pretensje do rodziców, gdy rodził się kolejny brat lub siostra. Życie szybko nauczyło mnie odpowiedzialności. Po śmierci taty – gdy miałam 23 lata – musiałam już sama utrzymać rodzinę. Nie bałam się tego, podjęłam te obowiązki, bo siłę mogłam czerpać z najcenniejszego daru: miłości. Byłam szczęśliwa, że sobie radzę. Trud i poświęcenie dla rodziny nie były przeszkodą, by cieszyć się życiem.
Miałam 27 lat, gdy założyłam własną rodzinę. Byłam przygotowana do roli żony i matki. Nie wiedziałam jednak, że będzie ona aż tak trudna. Zostałam sama z trzema synami i przewlekłą ciężką chorobą. Codzienność była bolesnym doświadczeniem, ale Pan Bóg postanowił ją na swój sposób ubogacić: zostałam matką zastępczą dla kilkuletniego chłopca.
Podjęłam kolejne zadanie macierzyńskie. W całym moim życiu jako matka nigdy nie ulękłam się trudu i odpowiedzialności. Z taką samą dumą jak kiedyś, stawiłam czoła wszystkim ciężarom życia rodzinnego. Nie szukałam pomocy u innych ludzi ani instytucji. Wiedziałam, że moja miłość podpowie mi, jak sobie poradzić.
Pracowałam m.in. w szkole, sklepie, biurze (równocześnie dorabiałam chałupniczo). Wszystkie sprawy – ja i moi synowie – zawsze oddawaliśmy Bogu na klęczkach podczas wspólnej modlitwy. To budowało między nami a Panem Bogiem głęboką więź. Do dziś to owocuje. Modlitwa zaś stała się mocą przeciwko nienawiści tych, którzy zadawali ból i cierpienie.
Szacunek w oczach moich dzieci i znajomych był dla mnie czymś cennym. Po latach okazało się, jak słuszną podjęłam decyzję, nie wiążąc się z nikim po odejściu męża.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.