Szukanie Boga w Paryżu

Sytuacja zmieniła się dwa lata temu, kiedy podjęłam decyzję o przeprowadzce nad Sekwanę. Świadomość, że coś się zmieniło, nie przyszła znienacka. Wyjeżdżając z Polski, martwiłam się o wiele, ale nie przyszło mi do głowy, że trzeba będzie zadbać również o sprawy duchowo-religijne. W drodze, 8/2007




Kiedy przyjeżdżałam do Paryża jeszcze jako studentka z Polski, w ramach zarobkowo-językowych wakacyjnych wypadów, nie zdawałam sobie sprawy, co to znaczy tak naprawdę „Pan Bóg za granicą”.

Były to pobyty zazwyczaj dwumiesięczne, w czasie których trudno mówić o integracji i zaangażowaniu duchowym. Doświadczenie to nazwałabym raczej momentem przeczekania i zawieszenia, bo przecież mój kościół, z moim Panem Bogiem był w Polsce, a nie w tej francuskiej parafii. Sytuacja zmieniła się dwa lata temu, kiedy podjęłam decyzję o przeprowadzce nad Sekwanę.

Świadomość, że coś się zmieniło, nie przyszła znienacka. Wyjeżdżając z Polski, martwiłam się o wiele, ale nie przyszło mi do głowy, że trzeba będzie zadbać również o sprawy duchoworeligijne. Po przyjeździe do Francji też nie wydawało mi się, że coś wymaga przemyślenia, że może będzie inaczej.

Początkowo moje spotkania z Panem Bogiem były podobne do tych wakacyjnych sprzed kilku lat. W przypadkowych kościołach i klasztorach, odkrywanych w równie przypadkowych sytuacjach i momentach, od czasu do czasu uczestnictwo w mszach w polskich parafiach.

Kiedy jednak po kilku miesiącach moje nowe życie zostało w miarę możliwości zorganizowane, pojawiła się myśl, że i tu, we Francji, w nowym otoczeniu, jest gdzieś moja parafia. Nietrudno było w sercu tętniącej paryskim życiem dzielnicy odnaleźć nieco zaniedbany kościół. Parafia okazała się jednak całkiem aktywna i wbrew moim obawom oraz powszechnym przekonaniom, że we Francji do kościoła się nie chodzi, niedzielne msze święte cieszą się zainteresowaniem. Nie można, rzecz jasna, porównać tutejszej sytuacji do tej w Polsce, ale też nie o porównania chodzi.

I kiedy wydawało mi się, że już wszystko wróciło do normy, że mam swój kościół, swoje miejsce w prawej nawie i uścisk ręki kapłana przy wyjściu, zdałam sobie sprawę, że gdzieś w tym wszystkim straciłam zaangażowanie, moment skupienia, trochę czasu dla samego Pana Boga. Owszem, jest moja parafia, ale księża jacyś dziwni, obrzędy nieco inne, trudno o skupienie, bo powszechnym zwyczajem uczestniczących w mszach parafian z mojej dzielnicy jest głośne witanie znajomych rodzin w samym kościele. Te i wiele podobnych elementów sprawiało, że niedzielne uczestnictwo w mszy przestało być prawdziwym spotkaniem z Chrystusem. Uświadomiłam też sobie, poprzez rozmowy z polskimi znajomymi, że nie jestem sama z moim problemem. Wielokrotnie powracał temat religii i jej obecności w naszym emigranckim życiu. Wszyscy byliśmy zgodni co do jednego: jest inaczej. Trudniej, bo niektórzy nie znają języka, a ci, którzy nie do końca byli zaangażowani religijnie w Polsce, nie potrafią w żaden sposób zaangażować się tutaj.

Jest inaczej, bo zmieniły się nasze problemy, bo chcielibyśmy więcej zrozumienia dla naszych pojedynczych przypadków, a traktuje się nas masowo. Można mieć wrażenie, że tematy francuskich kazań nas nie dotyczą, a polscy kapłani też nie do końca zrozumieją specyfikę życia za granicą, ze wszystkimi nowymi doświadczeniami, jakie wyjazd z sobą niesie. Dosyć regularne wizyty w Polsce jeszcze bardziej pogłębiały powstałą przepaść.

Właśnie w trakcie jednego z takich powrotów do rodzinnego Krakowa, do „mojego” kościoła, uświadomiłam sobie, jak bardzo przywiązani jesteśmy do naszego miejsca w kościele i do naszej wspólnoty, nawet jeśli nie znamy jej wiernych z imienia.


«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...