Ludzie coraz mniej się spowiadają. W niektórych krajach europejskich, a nawet w Polsce, widać to gołym okiem. Czy zanik poczucia grzechu wyjaśnia to zjawisko? Tygodnik Powszechny, 2 marca 2008
Może być i tak, że człowiek przez poczucie wielkości zła wzdraga się przed tak prostym załatwieniem wszystkiego: przez kilka zdań wyszeptanych w konfesjonale i wysłuchanie formuły rozgrzeszenia. Ludzie spowiadają się mniej, ale spowiadają się lepiej.
W sprawie częstotliwości przystępowania do Sakramentu pojednania Kościół – od czasów Soboru Trydenckiego (1545–1563) jest dość umiarkowany. Katolików obowiązuje przystąpienie do tego sakramentu raz w roku. Ostatnio przestał obowiązywać termin tej dorocznej spowiedzi: „około Wielkanocy”. Przypomnijmy, że przez pierwsze sześć stuleci sakramentalne rozgrzeszenie można było otrzymać tylko jeden raz w życiu. Teraz tendencja jest odwrotna. Kościół nie nakazuje, ale zachęca do częstszego korzystania z tego sakramentu. W urzędowym „Wprowadzeniu do Obrzędu Pokuty” (n. 7) czytamy: „Ci, którzy przez grzech ciężki odeszli od zjednoczenia z Bogiem w miłości, przez sakrament pokuty wracają do życia. Ci, którzy wpadają w grzechy powszednie, codziennie doświadczają swojej słabości, przez częste przyjmowanie sakramentu pokuty nabierają sił, aby dojść do pełnej wolności dzieci Bożych”. I dalej: „Częste i staranne korzystanie z tego sakramentu jest bardzo użyteczne dla zwalczania grzechów powszednich”.
Duszpasterze na ogół zachęcają do korzystania z tego sakramentu nie tylko raz w roku, ale zawsze, kiedy się czuje tego potrzebę, a także, by niezależnie od tego, co się czuje, przystępować systematycznie: np. co miesiąc, co dwa, co trzy. Nie zawsze trafia to do przekonania. Bywa, że dobrego katolika do korzystania z sakramentu pokuty coś zniechęca, coś odpycha. Co?
Kiedyś był strach. Nie wiem, czy na pewno była to bojaźń Boża, czy też zwyczajny strach przed księdzem. Zdarzało się i podobno, niestety, jeszcze się zdarza, że spowiednik gromił lub przynajmniej beształ (nazywało się to: „upominał”) penitenta za przecież wyznane przez nieszczęśnika winy. Mówił słowa pogardliwe, upokarzające, jednym słowem tak się zachowywał, jakby on sam był bezgrzeszny, jakby to on, spowiednik umarł na krzyżu dla zbawienia grzesznika. Czasem odbywało się to tak głośno, że osoby stojące w pobliżu bladły z przerażenia, a co słabszego ducha czmychały z kolejki do konfesjonału, czasem nawet z kościoła.
Dziś tendencja jest inna. Większy nacisk spowiednicy kładą na Boże miłosierdzie, co można by uznać za piękne i ewangeliczne pod warunkiem, że się to nie przerodzi w pewnego rodzaju lekceważenie tego, co wyznaje penitent. Czasem lepiej by było, żeby spowiednik, zamiast uporczywie tłumaczyć, że to, co tamten wyznał, wcale grzechem nie jest, spróbował dociec, skąd się bierze to poczucie winy, w sprawach na oko banalnych i moralnie bez znaczenia. Czy infantylne formułki w rodzaju „opuszczałem codzienną modlitwę”, „bywałem nerwowy w domu” nie kryją głębszej, gorzkiej prawdy: „nie modlę się” może znaczyć „żyłem tak, jakby Bóg nie istniał”, nerwy w domu – terroryzowanie najbliższych swoim egoizmem?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.