Jezus mógłby zbawić świat przez to, że urodził się na nim i zerwał jedną różę, mówiąc że jest piękna. Wybierając śmierć taką jak nasza odnalazł nas... Tygodnik Powszechny, 16 marca 2008
Nie potrafimy dobrowolnie narażać się na ból czy zniewagi; a nawet gdyby, mogłoby to zostać uznane za cierpiętnictwo. Dopiero odpowiednio ważny albo nieunikniony cel, np. wyniesienie ludzi z palącego się autobusu, zmusza nas do takiego narażania się. Ale może dzisiejszy człowiek powinien na Niego patrzeć właśnie jak na ratownika, a nie cierpiętnika? Ratownik, czyli „zbawca” – ten, który wybawia i ocala, wydobywając z ognia albo wygrzebując spod zwałów ziemi i gruzów.
W pewnej opowieści Pawła Huellego, wchodzącej w skład książki „Ostatnia Wieczerza”, bohater zostaje kloszardem. Chowa się w czeluście pod paryskim metrem, nie je i nie pije, chcąc umrzeć na jakimś barłogu. Przychodzi jednak do niego drugi taki sam i kładzie się obok, ze słowami: „Także jestem bezsilny. Nic dla ciebie nie zrobię, ale chcę być z tobą”. Kloszard zasypia, a gdy budzi się rankiem, tamtego już nie ma. Ale on jednak już nie chce umierać – wychodzi z podziemi, wraca do życia. Łatwo odczytać, że ten ktoś to Jezus, który w czeluściach paryskiego metra odnalazł desperata i nie ratując – uratował, bo zmienił sens wszystkiego. To jak z bukietem kwiatów od ukochanego. Co on zmienia? Nic. Jest jak było. Edward Schillebeeckx OP, holenderski teolog, tłumaczył, że podobnie jest z pytaniem, po co nam wiara? Jest i dalej musimy wszystko znosić – nic się nie zmieniło, ale wszystko jest inaczej.
Do czego potrzebne jest cierpienie?
Do zbawienia świata. Cierpiący, który pozwoli, by modlitwa nauczyła go takiego widzenia swojego cierpienia, przekształca je – choć samo w sobie pozostaje ono nonsensem – w coś ważnego, co niesie ratunek. Tak cierpienie widziała Halina Kalwaryjska, która stworzyła Wspólnotę Matki Bożej Bolesnej, by na świecie cierpienie się nie marnowało. A nie marnuje się wtedy, gdy zdobywamy się na niepowiedzenie „nie”, gdy nas ono dopada, gdy nie tylko je znosimy, ale przemieniamy w działanie, np. poddając się terapii wymagającej wysiłku, by potem móc dłużej wypełniać swoje obowiązki i służyć innym. Św. Paweł mówi, że cierpieniem uzupełnia to, czego jeszcze brakowało temu, co przeżył Chrystus – co powinniśmy dodać do tej średniej okrucieństwa ludzkości, jaką wziął na siebie Jezus podczas Drogi Krzyżowej. Możemy wziąć na siebie swoje...
O cierpieniu można myśleć jako o skarbie Kościoła, rosnącym, gdy ktoś je potraktuje jako współcierpienie z Jezusem. Tak o nim mowa w Liście o zbawczym cierpieniu. Nie dziwi mnie to, bo Karol Wojtyła znał i cenił Kalwaryjską. Sama z trudem się godzę na takie myślenie. W Liście jest jednak coś jeszcze: trzeba robić, co się da, by cierpienia było jak najmniej. Nie wyobrażajmy sobie, że cierpienie wyłącznie uszlachetnia, także wyniszcza i odpycha od wszystkiego poza myśleniem o własnej udręce.
Doszłyśmy do ostatniej stacji – czas na zmartwychwstanie. Dlaczego kobiety stały się jego pierwszymi świadkami?
Może chciały się odwdzięczyć za to, że zostały dowartościowane? Pojawiły się u grobu i ponownie spotkało je wyróżnienie... To byłoby do Niego bardzo podobne.
Z naszej Drogi powinnyśmy chyba zapamiętać to, na co zwrócił uwagę pewien odbiorca filmu „Pasja” (od którego zresztą wciąż się odżegnuję): „Nie wiedziałem, że On tak za nas cierpiał”. To „za nas” jest kluczowe.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.