Kto to taki ten papież

Jedną z ciekawszych rozmów miałem w 2004 r., ze starym pisarzem Andreą Camillerim, autorem słynnych kryminałów o sycylijskim komisarzu Montalbano. – Skąd on się taki wziął? Tygodnik Powszechny, 6 kwietnia 2008



Tamtą irytację widzę dziś jako początki mojego odklejania się od Kościoła, ale wtedy nie przykładałem do niej wielkiej wagi. Byłem dumny z Papieża, byłem go ciekawy, ufałem, że przez niego dokonuje się jakaś podskórna rewolucja. Z bólem przyjąłem wiadomość o zamachu 13 maja 1981 r. i drżałem o jego życie. Poruszyła mnie śmierć kard. Wyszyńskiego, głęboko zastanowiła i wzruszyła mnie ich korespondencja, bliskość, jaka wynikała z wzajemnych deklaracji Jana Pawła II i Prymasa Tysiąclecia. W lipcu 1981 r. (wciąż z Michałem Janochą) miałem okazję być u Papieża na prywatnej Mszy w Castel Gandolfo. Do dziś moja rodzina uważa to za wielki zaszczyt, ja dobrze pamiętam tamto spotkanie. Zostałem nawet zaproszony do głośnej lektury i ważna była dla mnie świadomość, że Papież słucha Ewangelii wypowiadanej moim głosem. Lecz przeżyłem też rozczarowanie, kiedy podał mi rękę i spytał, co studiuję. Powiedziałem, że italianistykę.

– A, italianistykę – odrzekł. – To pewnie pan mówi po włosku.

I to wszystko. Zapis podobnego zawodu znalazłem we wspomnieniu Jarosława Iwaszkiewicza ze spotkania z Benedetto Crocem: tak się szykował, tyle się spodziewał, a tu proszę – kilka zdawkowych słów i uścisk dłoni.

Teraz mówię, że był to zawód, ale jest to zbyt mocne słowo. Rozumiałem, że był zmęczony, wycieńczony skutkami zamachu, i nie do każdego, kogo spotka, może skierować ważne słowo, ale to poczucie straconej okazji na słowo wyjątkowe pozostało we mnie na długo.

Potem był stan wojenny, który pamiętam jak wielką wyrwę i tunel, dziurę w kontaktach z przyjaciółmi, z bliskimi, czas oddalenia od wszystkich. Czas lektur i studiów. Kościół był miejscem, w którym można było rozmawiać o sprawach ważnych, więc chodziłem czasami do świętej Anny czy do świętego Marcina, lecz coraz wyraźniej czułem, że moja obecność wśród ludzi Kościoła jest sztuczna. Nie tylko nie potrafiłem zbiorowo się modlić. W katolicyzmie nie mogłem się odnaleźć z moim stosunkiem do sakramentów czy granic wolności osobistej, niewygodnie mi było w jego rytuałach – krótko mówiąc, nastąpił kryzys. Łatwo się mówi, ale kryzys wiary to kryzys osobowości, z konsekwencjami na poziomie odczuć, myśli i stylu życia. Owszem, podejmowałem próby powrotu, czasami dziwnymi drogami. Na przykład uparcie chodziłem na zajęcia z historii filozofii prof. Andrzeja Kasi, który namiętnie czytał studentom encykliki i wykładał katolicką naukę społeczną. Ale pamiętam już tamtą głuszę – nie byłem człowiekiem Kościoła, nie byłem katolikiem. Kościół mnie nie skrzywdził, zawdzięczałem mu bardzo wiele. Nie spotkałem ani jednego niedobrego kapłana. Owszem, spotkałem się z postawami potępienia wobec księdza, który się zakochał, wobec kobiet, które dokonały aborcji czy wystąpiły o rozwód, krępowały mnie karteczki potwierdzające spowiedź, ale nie takie były przyczyny mojego odejścia. To wyglądało, i wygląda do dziś, jak w małżeństwie niezgodność charakterów i temperamentów. Denerwowała mnie jego retoryka, emfaza.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...