Przeczytałem kiedyś w instrukcji NKWD, opatrzonej nadzwyczajnymi klauzulami tajności, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. Należy mu wówczas powiedzieć, że to, co robi jest rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej. Znak, 2/2007
Czy złamanie człowieka po sowiecku i przerobienie go na konfidenta można w ogóle porównywać do pozyskania kogoś do współpracy z SB w późnym Peerelu za obietnicę otrzymywania paszportu czy podobne głupstwo?
Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien szczególny dokument, opatrzony nadzwyczajnymi klauzulami tajności. Zaprzyjaźnieni archiwiści pozwolili mi go przeczytać, w swojej obecności, bez prawa robienia notatek. Była to instrukcja o sposobach pozyskiwania agentów, nazwijmy umownie, metodami tradycyjnymi, bez przymusu fizycznego. Jeden jej fragment ustawicznie do mnie powraca. Mówi się w nim, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. I że nie wolno funkcjonariuszowi – mówimy tu już o poważnej pracy wywiadowczej – tego momentu przegapić i nie wolno potem agentowi odbierać honoru i godności. Wręcz odwrotnie: należy mu powiedzieć/wmówić/podsunąć to, co chciałby usłyszeć. Że na przykład to właśnie on jest patriotą, a jego koledzy warchołami; że to on dobrze służy ojczyźnie, a oni ją zdradzają; a nawet że to, co robi, z pewnością nie jest donoszeniem, tylko rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej, wybieganiem w przyszłość. Wiara agenta w ten świat fikcji jest niezbędna dla jego równowagi psychicznej i jego dobrego prowadzenia.
I ta wiara – jak się wydaje – staje się opoką agenta. Nawet w obliczu najbardziej miażdżących dowodów on nie uwierzy, że robił źle. To zresztą bardzo ludzkie, bo dla naszych niezbyt chlubnych zachowań, łatwo znajdujemy rozgrzeszenie.
Istnieje też fundamentalna kwestia: w jakim stopniu kat wyzwala w nas naszą słabość, a w jakim jest jej katalizatorem? Czy obciążając katów upadkiem, nie szukamy alibi dla naszej podłości? Czy – innymi słowy – zostajemy pijakami tylko dlatego, że Żyd w pobliżu prowadzi karczmę, czy z powodu naszej skłonności do alkoholu?
Co zatem mamy mówić o tych zdradzających bez tortur, tylko dla paszportu, skoro ich bracia kapłani, w znakomitej większości, nie ulegli i dali dowód swej wierności?
Pojawiające się od pewnego czasu niepochlebne wypowiedzi na temat kompetencji historyków IPN, za każdym razem nasilające się po ujawnieniu przez nich faktu współpracy z UB/SB kolejnej, znanej postaci życia publicznego, wymagają odniesienia się do tych powtarzających się zarzutów. Niezasłużenie bowiem, z ich pomocą, próbuje się zdezawuować w oczach opinii publicznej podstawowe zasady warsztatu historycznego i wytworzyć wrażenie, że tak ujawniana prawda ma się nijak do minionej rzeczywistości i dobrych obyczajów i nie służy niczemu poza wywoływaniem sensacji w mediach, oczywiście kosztem niewinnych ludzi. W tej perspektywie osoby zajmujące się najnowszą historią wydają się z założenia uzurpatorami, dyletantami bądź domorosłymi inkwizytorami, kierującymi się złymi intencjami i wygłaszającymi swoje sądy pochopnie, bez należytego udokumentowania, bez spełnienia określonych norm i warunków z punktu widzenia krytyków absolutnie oczywistych i niezbędnych. Rzeczy jednak wyglądają nieco inaczej.