Przeczytałem kiedyś w instrukcji NKWD, opatrzonej nadzwyczajnymi klauzulami tajności, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. Należy mu wówczas powiedzieć, że to, co robi jest rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej. Znak, 2/2007
Idąc jeszcze dalej: nie jest znane miejsce pochówku naszego legendarnego władcy – Mieszka. Nie ma, w znaczeniu prawnym, wiarygodnych dowodów, że on w ogóle istniał. Ale to, że może nie istniał, nie neguje najbardziej podstawowego faktu, że państwo polskie powstało ponad tysiąc lat temu.
Nawet rodzinna pamięć historyczna sięga na ogół cztery pokolenia wstecz; większość z nas nie potrafi wskazać grobów wcześniejszych przodków ani okazać dokumentu, który potwierdzałby fakt istnienia tamtych generacji. Czy to oznacza, że nasi praprzodkowie są wymysłem, a twierdzenie, że istnieli – „dziką” historią?
Historykom udało się, na podstawie różnych źródeł i metod, dość wiernie opisać naszą przeszłość. W wypadku epoki totalitaryzmów korzystaliśmy masowo – i te źródła dały nam najwięcej wiedzy – z archiwów, w których dokumenty z pewnością były wytworzone przez „wrogów Boga i Kościoła”, a także rodzaju ludzkiego w ogóle. Tego dorobku w zakresie najnowszej historii nikt nie podważa i nikt poważny nie kwestionuje rangi posttotalitarnych źródeł. Należy tylko wiedzieć, jak się nimi posługiwać.
Zdumiewające, że posiadająca podobne walory poznawcze spuścizna po UB i SB, jest – z pomocą chwytów demagogicznych – w całości kwestionowana. Usiłuje się do znudzenia utrwalać pogląd, czasami formułowany wprost, że dokumentacja sprzed kilkunastu–kilkudziesięciu lat jest bezwartościowa, prawie jakby została wytworzona wyłącznie w celu skompromitowania konkretnych osób. Można by odnieść wrażenie, że tworzący ją ubecy wiedzieli, że ich elaboraty będą czytane przez historyków, dziennikarzy i in extenso publikowane w gazetach. Że w tym celu, aby kogoś skrzywdzić po latach, preparowano „fałszywki”. Taki pogląd nas, ludzi z branży, wręcz rozśmiesza, bo owszem, mogło się zdarzyć, że „fałszywki” robiono na potrzeby konkretnej operacji, ale nie tworzono fałszywych agentów z fałszywymi teczkami i sfałszowanymi wpisami w kartotekach, bo to była dokumentacja o największym stopniu utajnienia i przed upadkiem ustroju niemożliwa do oglądu dla kogokolwiek z zewnątrz, więc z założenia możliwa do weryfikacji i, co więcej, weryfikowana wewnątrz struktur bezpieczeństwa w ramach różnych procedur. To nieuchronny element funkcjonowania, żelazna zasada skuteczności każdej służby bezpieczeństwa.
Nasi krytycy idą jednak jeszcze dalej. Z jednej strony negują bowiem miarodajność badań opartych na źródłach proweniencji ubeckiej, z drugiej – posługują się tymi samymi materiałami i z pomocą wyobraźni usiłują, tym razem powołując się na jej „autorytet”, udowodnić tezę o nieprawdziwości tejże dokumentacji. W tym nurcie mieści się, przedstawiana zresztą w groteskowej i wypaczonej postaci, instrukcja o utajnianiu technik operacyjnych jako „dowód”, iż pochodzące z podsłuchu informacje przerabiano i wkładano w usta niewinnych ludzi, którym przy okazji zakładano teczki tajnych współpracowników. Analogicznie: przy pomocy instrukcji SB z 15 czerwca 1973 roku, która zalecała – w przypadku duchownych – odstępowanie od wymogu podpisywania przez nich zobowiązania o współpracy z aparatem bezpieczeństwa, usiłuje się udowodnić, że księża padli jej ofiarą.