Przeczytałem kiedyś w instrukcji NKWD, opatrzonej nadzwyczajnymi klauzulami tajności, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. Należy mu wówczas powiedzieć, że to, co robi jest rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej. Znak, 2/2007
Jak się zdaje, nieporozumienia biorą się zapewne z nieznajomości naszej „kuchni” oraz odrzucenia nadrzędnej zasady, iż misją nauki jest poszukiwanie prawdy, nawet wtedy gdy może być ona nieakceptowana przez nasze otoczenie i godzić w interesy jednostek lub całych środowisk. Duże szkody idei sensownej lustracji wyrządził sam czas i osoby spoza grona zawodowych badaczy, dla poklasku publikujące teksty urągające regułom warsztatu lub listy nazwisk, na których nikt, poza zainteresowanymi, nie mógł odróżnić prawdziwych agentów od osób, którymi z różnych względów interesowały się służby specjalne. Niezbyt pozytywną rolę (naturalnie mogło to wynikać z dobrych intencji) odegrali niektórzy dziennikarze wywodzący się z dawnej demokratycznej opozycji (i w ogóle część tego środowiska), obwołując się – niekiedy dość bezceremonialnie – jedynymi superarbitrami uprawnionymi do decydowania, co wypada w tej materii robić, a czego absolutnie nie wolno, i narzucając mniej wymagającym swoje poglądy poprzez media, w których pracowali. Jednak rodowód konspiracyjny nie jest do końca przekonującym argumentem, że ma się rację…
Ujawnianie akt b. UB/SB od samego początku wywoływało i musiało wywoływać gorące emocje i liczne – czasami słuszne – protesty. Jednak większość tych protestów ma charakter irracjonalny i stoi w sprzeczności z zasadami warsztatu naukowego w ogóle. Nie można bowiem za dowód w sprawie lub za sposób jej zablokowania uznawać tworzonych ad hoc certyfikatów „niewinności” – listów w obronie osób oskarżonych o współpracę z tajnymi służbami PRL, podpisywanych często przez znane osobistości życia intelektualnego, a publikowanych następnie w mediach (z „poręczeniem”, że X z pewnością nie był TW i nigdy nie donosił). Rozumiejąc szlachetność, a nawet wielkoduszność intencji, trudno zrozumieć i zaakceptować samą wiarę w czyjąś niewinność jako dowód tejże niewinności.
Domniemanie niewinności jest pojęciem prawnym. W nauce historii zastępuje je „metafizyczna” linia podziału biegnąca w nas samych, wedle noszonej w środku wizji człowieka. To, czy w jego naturze dostrzegamy więcej dobra, szlachetności i niedoskonałego refleksu pierwiastka boskiego, czy też odnajdujemy raczej ułomność i podłość, determinuje poniekąd nasze postrzeganie świata i przeżywanie życia. Ma też zapewne nieuchronny wpływ na nasze badania. Jednak jeśli dostrzegamy to zagrożenie i tłumimy w sobie pokusę pójścia na skróty, nasze badania na tym nie ucierpią (z oczywistym zastrzeżeniem, że pewnie nikt nie jest stanie wyrwać się z oków własnej wyobraźni, ale zarzut ten można sformułować pod adresem każdej dziedziny aktywności człowieka, a przez to wykluczyć możliwość jakiegokolwiek dyskursu lub zanegować w ogóle proces poznania).
Jest rzeczą naturalną w każdej nauce, że publikuje się badania cząstkowe, bo na całościowe ogarnięcie dużych tematów potrzeba wielkich zespołów i lat pracy. Nikt wcześniej nie negował tego przyrodzonego prawa obowiązującego bez wyjątku we wszystkich dyscyplinach. Dziś okazuje się – jeśli użyć porównania – że od budowniczych wieżowców nieoczekiwanie żąda się jednoczesnego zbudowania fundamentów, dachu i wszystkich pięter wraz w pełnym wyposażeniem wnętrz w najdrobniejsze detale. Przecież to postulat niewykonalny!