Doświadczenie zdrady najgłębiej niszczy zdolność do tworzenia związku uczuciowego, gdyż bazą tego doświadczenia jest uprzednie doświadczenie owych rajskich klimatów w relacji: najpierw musi być bliskość, zaufanie, żeby doszło do zdrady. Zeszyty Karmelitańskie, 4/2008
To „bycie sobą” brzmi fałszywie, bo nie dotyczy uważnych i głębokich poszukiwań wewnątrz swoich motywacji, nie dotyczy wewnętrznych zmagań, negocjacji i ustaleń ze sobą, jakich wartości w końcu należy się trzymać – dotyczy tylko hałaśliwego domagania się swobody dla wszelkich swoich chaotycznych działań. Zamiast głębi wewnętrznej szczerości – rozpychanie się wśród innych osób i dziki wrzask o „prawo do…”.
Jest jednak w człowieku umiejętność niesłychanego wyczucia fałszywych tonów, tak głęboko wrośnięta, że mimo osiągnięcia po zdradzie siebie spektakularnych nieraz zwycięstw, wyczucia tego nie da się całkowicie wyciszyć. Ten wewnętrzny głos, który nam ciągle podpowiada, że coś, co budzi tyle powszechnych zachwytów, nam nie będzie pasować. Ten wewnętrzny głos jest dodatkowym źródłem niepokoju (nigdy nie wiadomo, w jak nieodpowiedniej chwili wydobędzie się z wnętrza człowieka), ale jest też i pewną szansą.
Tak jak np. zdrada małżeńska nie zawsze ujawnia się przed przerażonymi oczami współmałżonka, tak i zdrada siebie może trwać w ukryciu, nieuświadomiona, niepojęta. Działa, sieje niepokój, męczy, odbiera radość życia, ale nie dociera do świadomości. Bez krępujących pytań wygodniej żyć i przetrwać. W końcu może jednak dojść do momentu, w którym napięcie wewnętrzne jest nie do zniesienia.
Znów, czasem wśród dramatycznych okoliczności (choć rzadko), a najczęściej w sytuacji całkiem banalnej – zaczyna się kryzys. Najpierw wyrywa się z wnętrza jakieś niekontrolowane uczucie bólu i rozradowania zarazem, a potem dopiero – aczkolwiek nie musi – dociera do świadomości istota owej wewnętrznej zdrady. Im głębiej sięga olśnienie prawdą o sobie, tym bardziej niebezpieczny i tym bardziej cudowny to moment życia.
Zanim dojdzie do przejmowania owych procesów psychicznych przez świadomość, pojawiają się nieoczekiwane emocje „gdzieś z wnętrza”, niepohamowane i niezwykłe. Leją się łzy, wybucha gniew, żal, miłość, litość… Wszystko to miesza się chaotycznie. W takich chwilach człowiek potrzebuje się ukryć.
Zaangażowanie otoczenia zazwyczaj bardzo przeszkadza w procesie uświadamiania sobie tych przeżyć i pojmowania ich źródeł. W końcu, gdy nikt i nic nie zakłóci swobodnego uwalniania się tych przeżyć, może dojść do wglądu w siebie, przy czym poziom owego wglądu może być różny. Mimo wszystko, mimo przeżywanego w tym kryzysie tożsamości bólu, jest to chwila niezapomniana i nikt, kto ją przeżył, nie zapomni jej do końca życia. Czy się jej wyrzeknie – to już inna sprawa.
* * *
Osobiście bardzo lubię jako ilustrację artystyczną wspomnianego kryzysu „ja” ostatnią scenę filmu La Strada Felliniego. Bohater tego filmu, grubiański i podły kuglarz wędrowny, który doprowadził do śmierci „swoją” kobietę, po roku słyszy piosenkę, którą ona zwykła śpiewać. Upija się, urządza burdę i w końcu poddaje się – ucieka w mrok, na dziką plażę i płacze.
Reżyser w tym momencie kończy film. Pozostaje otwarte pytanie, czy rano ten człowiek okaże się takim, jakim był przez długie lata swojego trudnego życia, czy też będzie już przemienionym człowiekiem, czy powróci do „klimatów rajskich”. Można być jednak pewnym, że był to moment bardzo szczególny i może najpiękniejszy w jego życiu.
Takiego momentu autorka życzy odważnie czytelnikom – i sobie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.