Chyba żaden rodzaj ludzi nie budzi we mnie takiej czułości jak ci, którzy muszą mierzyć się z duchową nocą. Wszystko staje się dla nich lepkie i lodowate. Być może kiedyś życie było dobre i sensowne; lecz teraz już nie. Jedyny kierunek wędrówki, który nie sprawia wysiłku, to krok za krokiem w dół. Więź, 1/2007
Zima. Około półtora tysiąca kilometrów od najbardziej wysuniętego na północ skrawka Polski trwa od dawna całodobowa noc. Tutaj, nad Wisłą, żywimy się przez ten czas skrawkami dnia, których nie zdołało przykryć jej ciemne cielsko. Skrawkami, które nam przez nieuwagę zostawiła. Między ósmą a trzecią, jeśli nie ma chmur. Co chwila ktoś ze znajomych narzeka, że brak słońca wprawia go w przygnębienie. Szczerze podziwiam ludzi, którzy o tej porze roku potrafią wytrwać za kołem polarnym. Choć większość z nich pewnie najzwyczajniej nie ma wyboru.
Oczywiście, można próbować wzbudzić w sobie heroiczną aprobatę dla wszystkiego, co istnieje. „Dzień biały a noc ciemna swoje czasy znają”. Chrześcijanie wierzą, że to właśnie pośród ciemności zapłonęło betlejemskie światełko – kto wie, czy w blasku południa udałoby się je dostrzec. A jednak czar czerni jest wątpliwy. Nie bez powodu wśród tytułów Złego jest i ten: „on srogi ciemności hetman”.
Chyba żaden rodzaj ludzi nie budzi we mnie takiej czułości jak ci, którzy muszą mierzyć się z duchową nocą. Wszystko staje się dla nich lepkie i lodowate. Kolory ciemnieją, jakby przybrudzone. Bliźni, choćby stali na wyciągnięcie ręki, wydają się odpływać w bezkres. Słowa brzęczą metalicznie, zdradzając wewnętrzną pustkę. Wspomnienia, nawet te dobre, rzucają długie cienie. Być może kiedyś życie było dobre i sensowne; lecz teraz już nie. Jedyny kierunek wędrówki, który nie sprawia wysiłku, to krok za krokiem w dół.
Mam wrażenie, że jest ich więcej, niż chcemy przyjąć do wiadomości. Nie chodzi mi jedynie o kliniczne przypadki depresji. Wydaje mi się bowiem, że one stanowią jedynie kres pewnego mrocznego spektrum, w którym niełatwo oddzielić sąsiadujące ze sobą strefy, stopnie przygnębienia. Czy prosimy o pomoc lekarza, czy nie – to zależy od wielu okoliczności, choć bez wątpienia istnieją sytuacje, w których ta pomoc jest niezbędna. I z pewnością nie należy brać imienia depresji nadaremno: nie każdy smutek ma w sobie tę obezwładniającą moc. Nie z każdego rozwija się trujące podejrzenie, że nic nie ma sensu.
A przecież liczba ludzi, którzy z tym podejrzeniem walczą – bo jest to walka, choć nie towarzyszą jej żadne spektakularne zjawiska – stale rośnie. Badania statystyczne, przeprowadzone kilka lat temu na zlecenie jednej z firm farmaceutycznych pokazały, że bodaj ponad jedna trzecia nastolatków miewa myśli samobójcze. Trudno ufać tym wynikom, komentowano, skoro zleceniodawca wprowadzał akurat na polski rynek środek antydepresyjny. A jednak co i rusz zdarza mi się słyszeć świadectwa ludzi z rozmaitych generacji – którzy zresztą robią na co dzień wrażenie uporządkowanych, a niekiedy wręcz pewnych siebie – że znają aż za dobrze dotknięcie obezwładniającego smutku. Wystarczy pogadać trochę dłużej, wyłączyć telewizor, przyciszyć muzykę, zwolnić rytm rozmowy – i już zjawia się kolejna opowieść o zwątpieniu, czy warto robić coś, a nie nic.
Tak, podziwiam tych ludzi i darzę czułością. Ponieważ sądzę, że ktoś lub coś uniemożliwiło im odwrócenie wzroku od ciemności, które otaczają nas wszystkich. Przeraźliwie wiele od nich zależy: próby uporania się z życiem wszystkich pozostałych zawieszone są na tym, co zrobią z wiedzą, na którą zostali skazani.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»