Na wojnę w Libanie jechałem nie tyle w poczuciu zawodowego obowiązku – chciałem ją zobaczyć, dotknąć jej. Nie tylko dlatego, że od lat interesuję się Bliskim Wschodem i los tego kraju nie jest mi obojętny. Gdzieś na dnie duszy odezwały się pragnienia, by wyjść poza kondycję mieszkańca stabilnej Europy Środkowej... Więź, 3/2007
Na wojnie, podobnie jak w miłości, przeżycie i wrażenia osiągają swoje ekstremum. Tu nie ma miejsca na obojętność i drogę środka. Wojna ma w sobie coś z ekstazy, przeżywamy ją całą pełnią – jej głosy, zapachy, barwy. Strach i podniecenie, nienawiść i współczucie, zniechęcenie i fascynacja mieszają się ze sobą, tworząc jakość nieznaną w normalnym życiu. Może właśnie dlatego wojna tak pociąga; to świat alternatywny, którego większość z nas chyba nigdy nie doświadczy. I Bogu dzięki.
Na wojnę w Libanie jechałem nie tyle w poczuciu zawodowego obowiązku – chciałem ją zobaczyć, dotknąć jej. Nie tylko dlatego, że od lat interesuję się Bliskim Wschodem i los tego kraju nie jest mi obojętny. Gdzieś na dnie duszy odezwały się instynkty rodem z czasów wspólnot plemiennych; pragnienia, by wyjść poza kondycję mieszkańca stabilnej Europy Środkowej, doświadczyć świata za progiem, gdzie już nie człowiek rozdaje karty, ale demony.
***
Grozę najlepiej chłonąć stopniowo, krok po kroku. Kiedy wpadniemy w nią od razu, złamie nas, pokona. Ona musi dojrzewać, jak zakazany owoc; wtedy wyssiemy z niej wszystko, zamieni się w wielostopniowe misterium, niby mitraistyczny chrzest we krwi. I zostanie w nas na zawsze.
Północny Liban, granica z Syrią dawały jedynie przedsmak tragedii. Na przejściu granicznym kłębili się uchodźcy, sznur samochodów wyładowanych ludźmi i domowym dobytkiem czekał na przyspieszoną odprawę. Płacz dzieci, smutne oczy matek, marsowe miny mężczyzn – to nie poza, tu mężczyźni są twardzi. Młodzieńcy przewożący na taczkach kanistry z benzyną. W Libanie jej brakowało. Jest wojna, to jest i biznes – jak zawsze, jak wszędzie. Tu jeszcze nie było wybuchów, zabitych, krwi. Północ stała się preludium, wyciszeniem się przed właściwą częścią misterium.
Liban to niewielki kraj, wystarczy kilka godzin, by przejechać go z góry na dół. Po izraelskich atakach na ciężarówki, które teoretycznie mogłyby przewozić zaopatrzenie dla Hezbollahu, ruch na drogach zmalał do tego stopnia, że sączył się ledwie wąską strużką, jechało się więc jeszcze szybciej niż zwykle. To kolejna odsłona wojny, cisza w miejscu, gdzie był harmider, spokój tam, gdzie rozciągało się królestwo ruchu, klaksonów i pędu. Ucho nawykłe do bliskowschodniego jazgotu wysyła do mózgu sygnały ostrzegawcze – ten świat został odmieniony. Uważaj, stanąłeś na progu nieznanego.
***
Wreszcie pierwszy stygmat wojny. On decyduje o zmianie naszego postrzegania, podnieca, wprowadza w zniszczenie i zabijanie. Misterium niewinnie przelanej krwi zaczęło się.
W niewielkiej, zamieszkałej przez chrześcijan miejscowości Fidar w potężny wiadukt na autostradzie łączącej północ Libanu z Bejrutem uderzyły cztery rakiety lotnicze. Potężna konstrukcja runęła na całej długości, tworząc pofałdowaną strukturę przypominającą zastygłą lawę wulkanu. Stopiony asfalt pod stopami, jeszcze ciepły, powyginane metalowe pręty zbrojenia i szary pył w promieniu kilkuset metrów. Jaką moc musiały mieć rakiety, by spowodować takie zniszczenia? Ledwie w kilka sekund.
Jakie uczucie pojawia się pierwsze? Przerażenie, rozpacz? O nie. Pierwsza jest fascynacja. Zachwyt nad potęgą broni, której tu użyto.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»