Bezdomni, wykluczeni, nędzarze – budzą w nas nieufność i strach. Spotykając ich, przechodzimy na drugą stronę ulicy, zmieniamy miejsce w tramwaju, odwracamy głowę z niesmakiem. Udajemy, że nie istnieją, żeby nie drażnili naszych sumień. Więź, 4/2009
Bezdomni, wykluczeni, nędzarze – budzą w nas nieufność i strach. Spotykając ich, przechodzimy na drugą stronę ulicy, zmieniamy miejsce w tramwaju, odwracamy głowę z niesmakiem. Udajemy, że nie istnieją, żeby nie drażnili naszych sumień. Oskarżamy ich, że sami są winni swego losu, że ich tragiczna sytuacja jest wynikiem lenistwa, braku dobrej woli, zaniedbania.
To jeden z wielu stereotypów, z którymi walczył ks. Józef Wrzesiński. „Kto mógłby znajdować upodobanie w byciu pogardzanym, w życiu na społecznym marginesie, gdzie nie jest się przez nikogo wysłuchanym, skąd nie ma żadnej ucieczki?” – pyta ten niezwykły duchowny w jednej ze swoich wypowiedzi zebranych w książce Ujrzymy słońce.
Miał prawo zadawać takie pytania, bo doświadczył skrajnego ubóstwa jako dziecko we własnej rodzinie, a następnie w dorosłym życiu na co dzień towarzyszył ludziom nim dotkniętym.
Joseph Wresinski (pod takim nazwiskiem znany jest we Francji i w świecie) urodził się w 1917 roku we Francji. Matka była Hiszpanką, ojciec – Polakiem, który wyemigrował za chlebem z zaboru pruskiego, a z chwilą wybuchu pierwszej wojny został uznany przez władze francuskie za obywatela wrogiego państwa, co pozbawiło go możliwości znalezienia jakiejkolwiek pracy zarobkowej. W rodzinie z czwórką dzieci, pozbawionej środków do życia, częstym zjawiskiem były głód, zimno, a także agresja, gniew i przemoc.
O. Wrzesiński przyznaje, że ta przemoc była „sposobem reagowania na przeszkody, na wszelkiego rodzaju codzienne trudności. I podświadomie stawała się dla mnie, tak samo jak dla mojego ojca, sposobem na wyrównanie niezliczonych upokorzeń, jakie musieliśmy znosić z powodu naszej wielkiej nędzy”. Wiele wskazywało na to, że Józef powieli schemat życia swoich rodziców i pozostanie w zaklętym kręgu niemocy i biedy.
Po latach wspomina, że punktem zwrotnym w jego życiu była bójka, której był uczestnikiem w dzieciństwie. Jeden z najsilniejszych chłopaków w szkole zaatakował słabszego od siebie, młodszego kolegę. Józef, widząc to, bez wahania rzucił się na pomoc bitemu chłopcu, za co został surowo skarcony.
Ani przez chwilę jednak nie żałował tego, co zrobił, bo stale miał przed oczami słabego chłopca, pozwalającego się bić silniejszemu od siebie napastnikowi. Dla Józefa był to początek walki, którą toczył potem całe życie. Wtedy postanowił szukać ludzi najbiedniejszych, upokorzonych, słabych i pomagać im odnaleźć – a społeczeństwu zaakceptować – ich własną godność i wartość. Tym postanowieniem była naznaczona decyzja 24-letniego Józefa o wstąpieniu do seminarium duchownego.
W 1956 roku, będąc już księdzem, przeżył drugie doświadczenie, które na zawsze zmieniło jego życie. Biskup skierował go do pracy w obozie dla bezdomnych rodzin w Noisy-le-Grand. Na bagnistym terenie, w skupisku prowizorycznych baraków przypominających obóz koncentracyjny, setki rodzin mieszkały w nieludzkich warunkach, zdane na pomoc organizacji dobroczynnych, odizolowane od zdrowej części społeczeństwa niczym trędowaci. Dla władz państwowych ich obecność była wstydliwym ciężarem – nie zasługiwali na prawo do zamieszkiwania ziemi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.