Był to chłodny lutowy dzień 2015 r. W siedzibie Małopolskiej Okręgowej Izby Pielęgniarek i Położnych przy ul. Szlak 61 w Krakowie czekała na mnie pani Helena Matoga, wicepostulatorka procesu beatyfikacyjnego Hanny Chrzanowskiej. Przygotowała materiały, z których mogłem korzystać przy pisaniu książki o niezwykłej pielęgniarce, ale również zaprosiła kilka osób, które znały Hannę
Pierwszą z nich była pani Aleksandra Opalska, uczennica Hanny, która poznała ją na początku lat 50. XX wieku. Niemal natychmiast uderzyły mnie jej entuzjazm i niezwykle żywe, bardzo plastyczne wspomnienie tych pierwszych spotkań, które miały miejsce ponad 60 lat temu.
– To była nadzwyczajna osoba – mówiła z zapałem p. Aleksandra – wymyślała najróżniejsze rzeczy, aby ulżyć chronicznie chorym w domach. Była np. taka pani, którą przez cały tydzień nie miał się kto zajmować. Siostra przyjeżdżała do niej dopiero w sobotę. Więc pani Chrzanowska wymyśliła, żeby wyciąć otwór w krześle. Pod spodem ustawiło się wiaderko i w ten sposób chora była w stanie się załatwiać. Na koniec tygodnia przyjeżdżała siostra, ja wtedy przychodziłam i kładłyśmy ją do łóżka do niedzieli wieczór. Wtedy nie było pampersów, nie było niczego. To był jeden przypadek. W sytuacji drugiej kobiety pani Hanna wymyśliła inny „wynalazek”. Robiło się w łóżku korytko z ceraty i dawało się czysty kawałek ligniny. Mocz zbierał się w tym korytku, które opróżniało się w czasie wieczornej wizyty. I tak ona egzystowała. Pampersy wprowadziły prawdziwą rewolucję w opiece nad chorymi.
Gdy czytamy dziś o takich sytuacjach, to możemy przecierać oczy ze zdumienia. I ja – gdy słuchałem tego opowiadania – przecierałem oczy (oczywiście, nie w sensie dosłownym) i zastanawiałem się, skąd się bierze autentyczny zachwyt mojej rozmówczyni, która o tych prymitywnych przecież rozwiązaniach mówiła, jakby to były wynalazki na miarę Nobla.
Po dwóch latach pracy nad książką i rozmowach z wieloma pielęgniarkami zrozumiałem. Ten zachwyt budziła żarliwa, niecofająca się przed żadnymi przeszkodami, pełna inwencji miłość ich nauczycielki do chorych, miłość, którą przekazała swoim uczennicom, a także setkom ludzi, których zmobilizowała do niezwykłego dzieła – parafialnej opieki nad chronicznie chorymi w Krakowie. Miłość ta miała swoje korzenie w innej Miłości, o której Hanna tak kiedyś napisała:
„...szłam, chyba jakoś o zmroku, ulicą Krowoderską (po stronie nieparzystej, jeszcze bez świadomości, że to już parafia Świętego Floriana, a nie Szczepana) – i wtedy: «my pomagamy nieść krzyż Chrystusowi» – nie myślałam: «Chrystusowi w chorych». Chrystusowi wprost”.
28 kwietnia br. autorka tych słów zostaje wyniesiona na ołtarze jako błogosławiona Kościoła katolickiego.
Tajemnica
Hanna Chrzanowska pochodziła z bardzo dobrego domu. Jej ojcem był Ignacy Chrzanowski, wybitny profesor literatury polskiej, matką zaś Wanda z d. Szlenkier – córka znamienitej warszawskiej rodziny Szlenkierów, przemysłowców i filantropów. Jej ciotką była Zofia Szlenkier, która ze spadku po rodzicach ufundowała pierwszy w Warszawie szpital pediatryczny. Nadała mu imię swojego taty i swojej mamy – Karola i Marii.
Hanna jako dziecko była pacjentką tej placówki i to chyba odegrało niebagatelną rolę w określeniu jej drogi życiowej:
„...chociaż myślę o lekarzach szpitala im. Karola i Marii z prawdziwym uznaniem, nie oni zagarnęli moje serce.
W nocy pielęgnowała mnie panna Aniela – nie znam jej nazwiska. Zdaje się, że pracowała w szpitalu bardzo krótko.
Gdybym pisała powieść, a nie pamiętnik, na pewno panna Aniela stałaby się w niej postacią centralną. Mała pacjentka ulega czarowi pielęgniarki, która wzbudza w niej płomień! Oczywiście siebie musiałabym odmłodzić przynajmniej o cztery lata, pięć lub sześć, aby płomień mógł trysnąć według reguł: «au milieu de sa plus tendre enfance» (Dosłownie: w swoim słodkim dzieciństwie; prawdopodobnie nawiązanie do wyrażenia: Nous nous aimions tous deux dès la plus tendre enfance Kochaliśmy się od wczesnego dzieciństwa – z Tebaidy Racine’a).
Czułam się jednak naprawdę chora i troskę pani Anieli odczuwałam naprawdę głęboko. Po wyjściu ze szpitala napisałam dla siebie jego pochwałę. Panna Aniela otrzymała wyznanie mojej miłości i tym bardziej doskonale mogę sobie przypomnieć, o co mi wtedy chodziło. Chodziło o jakąś cichość, miękkość jej obejścia, głosu, dotknięcia. O postać w półmroku nocnej lampki, cichą i nieruchomą, a na moje wezwanie szybko, natychmiastowo działającą, uprzedzając prośby.
O tak, w powieści byłby wstęp taki: «ta noc zadecydowała o całym jej życiu»”.
Chyba jednak nie tylko ta noc, Hanna była bowiem wychowywana w duchu służby i pomocy bliźniemu. Niedługo po swojej hospitalizacji z okazji urodzin otrzymała dziesięć rubli z sugestią, aby przeznaczyć je na wsparcie małego pacjenta. Był on tak biedny, że nie miał ubrania, w którym mógłby opuścić szpital.
„A więc Matka wzięła mnie na Nowy Świat – zapisze po latach – i pokupowałyśmy wszystko: bieliznę, pończochy, buciki i ubranko – pamiętam granatowy sweterek, bodaj z czerwoną obwódką.
I – o szczęście! – Ciotka pozwoliła mi samej przestąpić progi raju! Zobaczyłam salę, zwierzęta, panna Terpiłowska w moich oczach ubierała malca (był bladziutki i bardzo zażenowany – ja też byłam zażenowana i nie pamiętam, czy jej pomagałam).
Dziś, patrząc na ten fragment mojego dzieciństwa, oceniam w nim pierwszorzędną metodę pedagogiczną. Nie chodzi o sam dar – (byłam tak obdarowana i tonąca we wszelkich obfitościach), ale o sposób złożenia daru, nie anonimowy na «jakiś cel», tylko konkretnemu biedakowi i do tego w ramach, które dały mi radość”.
A więc ta panna z dobrego domu, o wysokiej kulturze osobistej i bardzo rozbudzona intelektualnie, postanowiła jakby zejść po drabinie społecznej i zostać pielęgniarką. Wiele osób z jej otoczenia się temu dziwiło. „Córka Chrzanowskich ma posługiwać chorym?”. Było to odbierane niemal jak mezalians. Jednak rodzice szanowali i popierali jej decyzję. A ona była zdeterminowana.
Drogi tej jednak nie wybrała z pobudek innych niż ludzkie. Gdy w latach 20. ubiegłego wieku najpierw uczyła się zawodu pielęgniarki, a potem go wykonywała, jej stosunek do religii był niechętny.
Wiele lat później zapisała w pamiętniku:
„Przywieziono szesnastoletnią dziewczynę z zapaleniem otrzewnej. Patrzyłam na podwójną mękę: samej dziewczynki i jej ojca. Nie wiem, co bardziej mnie rozdzierało.
Było już beznadziejnie i wtedy przyszedł ksiądz. Niestety mnie wydawał się niepotrzebny w szpitalu, sztuczny. Czy przyczyną była tylko moja buńczuczna, negatywna ówczesna niewiara, czy też i jego sztywność, brak uśmiechu w naszą stronę, brak chęci współpracy?”.
Wówczas nie widziała żadnego związku między tym, co robiła, a Bożym nakazem miłości bliźniego. Gdy wspomina pobyt w szkole pielęgniarskiej, pisze:
„Ale choć w tej mojej pradawnej szkole uczono nas zaparcia się siebie, ofiarności bez zastrzeżeń, choć na naszej szkolnej broszce wśród innych napisów widniało słowo «służba» – jakże daleko, będąc tak blisko człowieka, któremu służyłam, byłam od ducha służby ewangelicznej. Ani mi nie mignęła myśl o służbie Bogu, dalekie mi było, nie znane pojęcie o życiu na chwałę Bożą, dalekie na długie lata”.
Z pewnością przyczyniło się do tego wychowanie. Swoich rodziców charakteryzuje jako niewierzących. Matka „długie lata w mękach ateistycznego pesymizmu”, ojciec „pozytywistyczny wówczas liberał, co się zowie”.
W latach międzywojennych Hanna Chrzanowska napisała trzy powieści, z których dwie zostały wydane drukiem. Wyraźnie obecne w nich wątki autobiograficzne wskazują na wielki przełom wewnętrzny, który dokonał się w duszy autorki. Przełom ten wiązał się z cierpieniem, lecz za nim otwierała się perspektywa Miłości wiecznej, której Hanna pozostała wierna do końca życia.
Delikatne światło na tajemnicę jej wiary, jej nadziei i jej miłości rzuca wspomnienie spowiednika Hanny – o. Placyda Galińskiego OSB, który wiele lat po jej śmierci napisał o niej krótkie świadectwo. Czytamy w nim m.in.:
„Wreszcie sprawa najdelikatniejsza, o której NIE MOGĘ jasno mówić ze zrozumiałych względów. W młodości przeżyła pewien dramat. Nie chodziło tu NA PEWNO o jakiekolwiek zło, ale ten dramat na długie lata położył się cieniem na jej życie. Z biegiem czasu nastąpiło uspokojenie i zobaczenie sprawy w świetle Bożej miłości”.
Jedno jest pewne. Gdy okres międzywojenny dobiegał końca, Hanna Chrzanowska, znana już wówczas i wysoko ceniona pielęgniarka, była osobą głęboko wierzącą. Wiara jej ulegała dalszemu pogłębieniu w czasie okupacyjnej nocy, kiedy przychodziły na nią dalsze ciężkie doświadczenia: śmierć brata w Katyniu i śmierć ukochanego ojca, aresztowanego razem z profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego w słynnej Sonderaktion Krakau, który zmarł w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen.
Dzieło jej życia
Z okresu praktyk w szpitalu Hanna zapamiętała rozmowę z pewnym pacjentem – starszym panem, którego często odwiedzała żona. Kiedyś zaczęli ją pytać o szkołę, o koleżanki, a wreszcie padło pytanie:
– A pani po co właściwie poszła na pielęgniarstwo?
– No, bo to lubię – odpowiedziała.
Wówczas ten miły pan spojrzał na nią ostro i zapytał:
– A co pani lubi? Sam szpital czy chorych ludzi?
Dziś, gdy patrzymy na całe jej życie, odpowiedź na to pytanie nie nastręcza najmniejszych wątpliwości. Po wojnie Hanna pracowała w Państwowej Szkole Pielęgniarstwa w Krakowie, gdzie sprawowała kierownicze stanowiska, ale jej pasją była pomoc chronicznie chorym w domach. Angażowała w nią przyjaciółki pielęgniarki, a także uczennice – m.in. wspomnianą p. Aleksandrę. Hanna miała rzadki dar wynajdywania tych chorych i nie potrafiła spocząć, jeśli nie zapewniła im jakiejś – choćby nawet najbardziej prymitywnej – opieki. Jednak chorych przybywało, a rąk do pracy – nie. Wręcz przeciwnie, pojawiały się coraz większe opory wobec angażowania uczennic, tak że w pewnym momencie przed Hanną pojawiła się ściana:
„Wiedziałam, że nie wolno ich odciągać z zakładów otwartych i zamkniętych Społecznej Służby Zdrowia. Przecież nie chodziło mi o jakąś pracę na marginesie stałych zajęć, tylko o potraktowanie pracy po domach jako zajęcia stałego, płatnego. Liczyłam na zdobycie chętnych kobiet, nie pielęgniarek, które można przyuczyć do pełnienia najprostszych czynności, tak jak się przyucza salowe. Byle chorzy nie cierpieli więcej, niż muszą, byle nie leżeli w brudzie, zaduchu, w odleżynach, w samotności, zaniedbaniu ciała i duszy”.
Hanna szukała życiowych świateł w Tyńcu, w klasztorze Benedyktynów, których była oblatką. To właśnie w czasie spaceru po wałach tynieckich przyszła jej do głowy myśl, aby opiekę nad chorymi w domach oprzeć na Kościele. Ale jak to zrobić? Poprzednio już podejmowała pewne próby, lecz wszystkie kończyły się fiaskiem.
Wówczas z pomocą przyszła jej przyjaciółka, Zofia Szlendak, która znała pewnego księdza wrażliwego na ludzi chorych i otwartego na środowisko służby zdrowia. Ksiądz ten nazywał się... Karol Wojtyła. W ten sposób zetknęli się po raz pierwszy – przyszły święty papież i przyszła błogosławiona pielęgniarka. Spotkanie było zwięzłe i rzeczowe: ks. Wojtyła powiedział, że za trzy dni pójdą wspólnie do proboszcza parafii Mariackiej, ks. inf. Ferdynanda Machaya. Na to spotkanie Hanna przygotowała sobie cały „kołczan strzał”, „cała była kołczanem” – jak o sobie napisała. Były to historie chorych, których znała, historie wstrząsające:
„Matka nieślubna na klinice położniczej. Dzieckiem zajmować się nie chce. Otaczamy ją opieką po wypisaniu; ponieważ nie ma warunków pozwalających na powrót z dzieckiem do domu – to ostatnie umieszczamy w Domu Małego Dziecka (bo w Domu Matki i Dziecka przyjęcia chwilowo wstrzymane: kwarantanna). Ale sprawa najważniejsza – rozbudzenie w matce uczuć macierzyńskich. Młodziutka pielęgniareczka co dzień prowadzi ją do zakładu, aby karmiła dziecko. Po kilku dniach matka chodzi już sama, nie można jej odgonić. Ojciec znany. Ta sama pielęgniarka skłania go (z trudem), aby zobaczył się z matką dziecka. Nie ma gdzie – więc cała trójka spotyka się gdzieś na ulicy. Wodzą się długo. Po paru dniach ojciec oświadcza: «Nie wiem, do cholery, co się stało, ale ta pani (tzn. pielęgniarka) tak mnie opętała, że chyba się ożenię». Trudności, brak papierów dla urzędu stanu cywilnego – wszystkie przezwyciężone. Ale brak spodni dla pana młodego. Wytrzaskujemy spodnie. W końcu triumf: ślub – oczywiście za darmo, bo oboje nie mają pieniędzy – w kościele oświetlonym a giorno.
Psychicznie chora w ciemnej norze bez okna, dziury w podłodze, rozwalone kraty, kopcący piecyk, barłóg zasłany łachami. Wchodzimy – nic nie widać przez dym, tylko rzuca się na nas pies. Po chwili dostrzegamy na barłogu stwora z włosami na jeża, z twarzą dosłownie czarną od brudu. Cała w strupach. Jedyne ogrzewanie zimą – to pies na barłogu. Chora co jakiś czas żywiona «przez ludzi», rodziny nie ma, tylko brata poza Krakowem, który o siostrę nie dba. Tak całymi miesiącami. Pielęgniarka znalazła ją przypadkiem. Przenosimy do zakładu. Umiera w krótkim czasie”.
Jak się okazało, Hanna nie musiała wyciągać żadnej „strzały”.
„Przedstawiłam mu krótko i węzłowato sytuację chorych. Brak istnienia pielęgniarstwa domowego w ramach służby zdrowia. Okaleczałą placówkę szkoleniową. Konieczność zaangażowania przez proboszcza stałej, płatnej opiekunki chorych. Wielki, siwy, patrzył na mnie spokojnie oczyma, które potem były tak bardzo biedne, a wtedy jeszcze zdrowe.
Tak! Zagadnienie chorych jest mu znane jeszcze z parafii Najświętszego Salwatora. Rozumie. Potem rzeczowo: «1000 zł miesięcznie wystarczy?»”.
Tak zaczęło się dzieło życia Hanny. Zależało jej na tym, aby chorzy mieli opiekę fachową (stąd potrzeba zatrudnienia etatowego, za wynagrodzeniem), a jednocześnie pełną miłości. Rozum i serce, umiejętności i miłość, świeckie podejście (fachowość) wychylone ku wieczności (motywacja nadprzyrodzona opiekunów i przybliżanie chorych do Boga) – tak w największym skrócie można opisać ducha tego dzieła, które zaczęło się od opieki nad dwudziestu pięciu chorymi, by po dziesięciu latach odnotować niemal dziesięciokrotny wzrost. Na początku lat 70. w parafialnych zespołach pielęgnowano przeszło siedmiuset chorych i odwiedzano kolejnych pięciuset!
Święci rodzą świętych
„13 XII 1966
Bardzo drogi i Przewielebny
Księże Arcybiskupie!
Pojutrze mają mnie operować. Jest mi bardzo dobrze na duszy, cokolwiek się wydarzy, stanie się dobrze.
Chciałam przed pójściem na klinikę być jeszcze, z trudem, w Tyńcu, tymczasem Opatrzność Boża zesłała tu, do Krakowa, Ojca Leona, który mnie ustawił tak niezmiernie po tyniecku. Trudno mi wyrazić, ile ja Tyńcowi zawdzięczam i od wielu już lat biorę stamtąd i biorę, i Panu Bogu dziękuję”.
List ten Hanna napisała do abp. Karola Wojtyły, jednak adresat odczytał go z górą sześć lat później. Miał on być bowiem dostarczony dopiero po jej śmierci. Spodziewała się jej już w 1966 r., gdy zdiagnozowano u niej nowotwór. Jednak wówczas, po wielkich cierpieniach, pokonała chorobę, która powróciła na początku 1973 r. i doprowadziła do zgonu Hanny 29 kwietnia. Była to pierwsza niedziela po Wielkanocy, dziś – dzięki decyzji Jana Pawła II – obchodzona jako Niedziela Miłosierdzia Bożego.
Zachowała się spora korespondencja między Hanną a Karolem Wojtyłą. Jej lektura, a przede wszystkim historia współpracy tych dwóch osób, potwierdza wagę, którą przyszły papież przywiązywał do działalności Hanny, a także bliską łączność duchową między nimi.
Ten ostatni list rzuca pewne światło na tajemnicę Hanny:
„Kiedyś, jako że Ksiądz Arcybiskup przez Swą osobowość wyzwala ze mnie niecodzienną dla mej samej szczerość, powiedziałam, że u źródła mojej obecnej (od blisko 10 lat dziś) pracy leży wielkie cierpienie. Że miałam, mogłam wyjechać do bardzo kochanego i bardzo kochającego człowieka, ale się tego wyrzekłam. Chcę wyjaśnić: nie wyrzekłam się
dla tej pracy, o której wtedy jeszcze wcale nie myślałam, ani dla innej, tylko dla samego Boga. (Ta praca – najbardziej ukochana ze wszystkich innych – może jest nagrodą. Nie wiem).
To wyrzeczenie się było przeraźliwe dla nas obojga, a ja miałam okropne przeświadczenie, że krzywdzę. Musiałam tak zrobić. Jakoś tak się stało, że dowiedziałam się tego, że muszę tak zrobić, w moim wnętrzu cierpiącym wobec Chrystusa. Ksiądz Arcybiskup powiedział wtedy: miłość rodzi miłość. Chyba muszę dodać: miłość i cierpienie rodzi miłość. Miłość do moich chorych.
Jest mi dobrze na duchu. Jakże chcę wrócić do pracy, w której jestem potrzebna. I patrzeć jeszcze na piękno świata, które w czasie mojej grzesznej, bezbożnej młodości było dla mnie najwyższym motywem. (Ale już wiem od jakiegoś czasu, od niedawnej wędrówki po bieszczadzkich połoninach, że to piękno jest niczym wobec tego, które mnie czeka po śmierci).
Boże mój, jakże będę szczęśliwa, jeśli danym mi będzie już teraz odejść. Nie, nie chodzi o piękno. Chodzi o Miłość, w której kiedyś, po pokucie tak bardzo mi należnej, zamieszkam”.
Kard. Wojtyła przyjechał specjalnie z Wrocławia, aby poprowadzić pogrzeb Hanny Chrzanowskiej. W czasie homilii powiedział:
„Dziękujemy Ci, Pani Hanno, za to, że byłaś wśród nas, że byłaś taka, jaka byłaś. Dziękują Ci za to opiekunki chorych, siostry zakonne, pielęgniarki, młodzież akademicka – cały Kościół krakowski. Dziękuję Ci za to jako biskup Kościoła krakowskiego. Byłaś dla mnie ogromną pomocą i oparciem.
A raczej dziękujemy Bogu za to, że byłaś wśród nas, taka, jaka byłaś, z tą Twoją wielką prostotą, z tym wewnętrznym spokojem, a zarazem z tym wewnętrznym żarem; że byłaś wśród nas jakimś wcieleniem Chrystusowych błogosławieństw z Kazania na Górze; zwłaszcza tego, które mówi: «Błogosławieni miłosierni»... Że byłaś jakąś zapowiedzią tych ostatnich słów, które usłyszymy wszyscy – Ty je już usłyszałaś; chyba szczególnie w tych ostatnich słowach uwydatnił Pan Jezus to: «byłem chory, a zaopiekowaliście się mną». Byłem chory naprzód w różnych klinikach i szpitalach Krakowa; byłem chory w domach, na poddaszach i w suterenach; byłem chory i często całymi tygodniami zapomniany od ludzi – znalazłaś mnie albo sama, albo przez Twoje siostry, zaopiekowałaś się mną...”.
Dwadzieścia dwa lata później, w czasie rozmowy z rodziną Szlenkierów – kuzynów Hanny Chrzanowskiej – Jan Paweł II wyznał: – Ona była zawsze bardzo bliska mojemu sercu. A po rozpoczęciu starań o uznanie Hanny za błogosławioną powiedział ks. Antoniemu Sołtysikowi, pierwszemu postulatorowi procesu beatyfikacyjnego Hanny: „To bardzo ważna sprawa, pilnujcie jej”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.