W Nowym Jorku upalna i leniwa niedziela wyborcza skłania do innych refleksji: dlaczego przybywający tu Polacy wciąż często pozostają, nie wracają i dlaczego pojawiają się nowi, młodzi, zdolni, kreatywni, którzy błyskawicznie zakochują się w tym dusznym mieście? Znak, 2/2010
Nie chce zdradzić, gdzie pracuje, ale jak zapewnia, nie jest to typowa praca polskich emigrantów. Raczej umysłowa niż fizyczna. Podobno jego pracodawca rozpoczął procedurę sponsoringu. Wkrótce pan S. i jego żona otrzymają zielone karty i pojadą na długie wakacje do Polski. „Bardzo interesuję się tym, co się dzieje w kraju – przekonuje mnie. – Kupuję regularnie polską prasę, surfuję po Internecie”. Pytam go, jak zapatruje się na nasze problemy. Macha lekceważąco ręką. „Kiedy byłem w Polsce, też ulegałem tej zbiorowej histerii, przekonaniu, że to są wszystko ważne problemy. A dziś, jeśli chodzę na wybory to tylko dlatego, że syn mnie o to prosi”. Żadnego z polskich polityków nie ceni, jest zły, że dwadzieścia lat po upadku komunizmu jego syn, który pracuje w przyzwoitej międzynarodowej korporacji na dobrym stanowisku, wciąż zarabia mniej niż on.
„Nam z żoną wiele do życia nie potrzeba – zamyśla się na chwilę. – Wynajmujemy mieszkanie w dobrej dzielnicy, pomagamy dzieciom. Co tydzień chodzimy do restauracji, gdyż naszą pasją jest poznawanie nowych kuchni. Korzystamy ze wszelkich dobrodziejstw tego miasta – teatrów, filharmonii, wystaw – i jeszcze sporo odkładamy”. Wystarczy na godziwe życie, gdy wrócą do Polski. Wrócą? „Tak – odpowiada. – Bardzo szanuję Stany, lubię to miasto. Ale choć myślę o tym z lękiem, to wiem, że w pewnym momencie będziemy musieli wrócić. Starych drzew się nie przesadza”.
Moje czasy, moja sztuka
„Muzyka nie tylko łagodzi obyczaje, ale i łączy”, pomyślałem, gdy poznałem M. Delikatna i nad wyraz urodziwa brunetka o ślicznych oczach, przyglądała mi się z uwagą, gdy w oczekiwaniu na koncert Au Revoir Simone w Music Hall of Williamsburg czytałem książkę i robiłem notatki. Zareagowałem intuicyjnie. Jak się jakiś czas pobędzie w Nowym Jorku, to Polaków rozpoznaje się niemal bezbłędnie. Zagadnąłem ją.
M., lat dwadzieścia siedem, studiuje w Nowym Jorku, korzystając ze skomplikowanych systemów stypendialnych, i zupełnie oszalała na punkcie Miasta. W Polsce ukończyła historię sztuki, ale o swoich studiach mówi z pogardą. „Zacofane, wsteczne, nienowoczesne”. Zwariowana, początkowo nieufna, szybko się zaprzyjaźnia.
M. to przedstawicielka nowego, pozbawionego kompleksów, kosmopolitycznego pokolenia. Biegle zna francuski i angielski, znakomicie gra na pianinie. Dzięki temu zarabia, udzielając lekcji gry i francuskiego na Manhattanie. Tylko dwa dni w tygodniu, ale to, ile zarabia, robi wrażenie. Pracę dostała dzięki protekcji. Jej wykładowczyni poleciła ją znajomej i tak się zaczęło. Żyje przyjemnie i dostatnio w Mieście.
Pijąc mojito w jednym z zatłoczonych klubów na Williamsburgu, spieramy się o sztukę. Bezczelna, bezkompromisowa, uroczo arogancka, bierze życie pełnymi garściami. Ma fioła na punkcie sztuki współczesnej i oburza się, gdy z lekceważeniem się o niej wyrażam. „Sztuka jest zawsze odzwierciedleniem czasów, danego momentu historii – tłumaczy – jej dynamiki, rozwoju”…
Ale w mieszkaniu M. – skromnym, jednopokojowym, lecz niezwykle gustownym, położonym raptem kilkanaście przecznic od Bedford Street, czyli serca Williamsburga – znajduję na półce co najmniej kilka albumów ze sztuką średniowiecza. „Prezenty” – rzuca speszona. Pospiesznie wyciąga albumy ze współczesną sztuką.
W jej mieszkaniu pijemy amerykańskie wino, a M. opowiada mi o Polsce, o swoim zmęczeniu krajem, w którym wszystko jest nie tak, w którym po studiach nic się nie znaczy, w którym ludzie są szarzy i zawistni. Nienawidzi głupoty. Choć zdaje sobie sprawę ze swojej atrakcyjności, to, jak sama mówi, dla niej liczy się przede wszystkim intelekt. „Nie twierdzę, że Amerykanie to bystrzaki, ale jak się na czymś znają, to konkretnie i dogłębnie, a w Polsce faceci nie dbają o siebie intelektualnie i fizycznie. Zachowują się jak prymitywy, z trudem można znaleźć jakiegoś, który przeczytał choćby z dziesięć książek. A jak się już taki znajdzie, to zazwyczaj jest to typ smętnego intelektualisty”. Zarzuca swoim rówieśnikom, że nie chcą się rozwijać, zadowalają się byle czym, nie mają w sobie ciekawości, ich wiedza jest powierzchowna. Taka w sam raz na polskie warunki. Przyznaje, że trochę wyolbrzymia, bo, jak sama mówi, ma wielu przyjaciół Polaków i oni są inni. Ale to „rzadkie okazy” – śmieje się. W jej oczach pojawia się furia, gdy opowiada o swojej edukacji w Polsce. „Przez pięć lat studiów nie dowiedziałam się tylu rzeczy, ile tutaj przez rok. To jest inna perspektywa, inny świat. To, o czym tutaj mówimy, co poznajemy, to jest kompletnie nieznane dla moich byłych wykładowców. Większość z nich nigdzie się nie rusza, nie rozwija się, nie czyta”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.