Z Jakubem Kołaczem SJ, przełożonym Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego, rozmawia Jacek Siepsiak SJ
Czy młodzi, którzy przychodzą do jezuitów, „robią raban”? Czy w jakiś sposób wpływają na zakon, coś w nim zmieniają?
Dobre pytanie… Właściwie to nie wiem, czy my im pozwalamy „robić raban”. Przyjmujemy ich do struktury zakonnej, w której muszą się odnaleźć, ale oczywiście wnoszą w nią też jakąś swoją nowość, swoje charyzmaty i talenty, swoje życie i w ten sposób wpływają na zmianę oblicza zakonu. Poniekąd więc robią raban, tyle że nie jest on spontaniczny, a w strukturze, do której wstąpili, mając nadzieję, że właśnie w niej będą mogli się realizować. W tym znaczeniu młodzi w zakonie robią raban, ale zawsze tak było…
Charyzmaty i talenty nowicjuszy widać na przykład w „Carissimusie” – piśmie od początku do końca przygotowywanym przez nich. Robią to zupełnie inaczej niż wcześniej my.
„Carissimus” pokazuje przede wszystkim nowe możliwości techniczne, których za naszych czasów nie było, a które młodzi mają doskonale opanowane.
Ale chodzi mi także o treści. Jest zwyczaj, że w „Carissimusie” nowicjusze piszą coś o sobie. Dziś młodzi robią to w zupełnie innej formie, najczęściej świadectwa.
Rzeczywiście tak jest. Dzisiejsze pokolenie ma łatwość mówienia o sobie. Dbają o to, by w tym, co mówią, była głębia, o wiele łatwiej jest się im otworzyć. Na tym poziomie ewidentnie widać zmianę.
Pokolenie czasów Polski Ludowej było raczej stłamszone. My nie mówiliśmy i nie mówimy o sobie tak otwarcie.
Byliśmy stłamszeni i to na różnych poziomach, nie tylko w zakonie. Starszym pokoleniom nieraz się wydaje, że o niektórych rzeczach z jakichś powodów lepiej nie mówić albo że jeśli o czymś się nie mówi, to tego nie ma. My wiele rzeczy przeżywaliśmy wewnątrz siebie, zarówno te złe, jak i te dobre. Współczesne pokolenie rzeczywiście jest bardziej nastawione na to, by się uzewnętrzniać, i nasi nowicjusze też tego chcą. Trudno w tym miejscu nie wspomnieć o mentalności Facebooka. To właśnie portale społecznościowe nauczyły młodych mówić o sobie w tak otwarty sposób. Z naszej perspektywy: mogliby pewnie mówić mniej, ale oni chcą inaczej. Myślę jednak, że ich otwartość to pozytywna zmiana.
Młodzi nie mają hamulców…
Tyle że w zakonie ma to też swoje dobre strony, chociażby w przypadku rozwiązywania problemów, zarówno ich osobistych, jak i we wspólnocie. W naszym pokoleniu, jeśli udało się w sytuacji konfliktowej przekroczyć gniew i na nowo zacząć rozmawiać, mówiliśmy sobie: jest dobrze, nie wracajmy do tego. Nieraz nawet nie padało słowo „przepraszam”. Dziś młodzi są w stanie mówić o tym, co się złego dzieje, i w tym sensie ich otwartość ma też pozytywny wymiar.
Czy jednak rzeczywiście są tak bardzo młodzi? Przesuwa się przecież wiek osób wstępujących do zakonu.
To rzeczywiście jest widoczne. My co prawda jeszcze przyjmujemy do zakonu osoby tuż po maturze (w wielu zakonach już się tego nie praktykuje), ale wyraźnie wiek wstępujących przesunął się, z kilku powodów. Czasami trudno podjąć ważną, wiążącą decyzję w tak młodym wieku. Ponadto świat, w którym żyjemy, oferuje o wiele więcej możliwości, z których młodzi w naturalny sposób korzystają (mam tu na myśli możliwości kształcenia czy realizowania się). Dopiero później dostrzegają, że warto wejść na drogę życia zakonnego i na niej się spełniać.
To przesunięcie wieku wstępowania nie jest chyba do końca złe. Kiedyś matura rzeczywiście była egzaminem dojrzałości, dziś studenci zachowują się nieraz jak licealiści, mentalnie pozostając nadal na poziomie szkoły średniej.
Sam mam wrażenie, że najmłodsi w zakonie czasami są jeszcze bardzo infantylni. Widzimy w nich wielkie możliwości i doceniamy to, co już osiągnęli, ale wyraźnie w niektórych sprawach, nawet bardzo prostych, są dziecinni, na przykład kiedy trzeba posprzątać albo zadbać o siebie, ale też w sposobie postrzegania świata.
Chcą, by ich obsługiwano?
Chcą być zauważeni… Nie chcę przez to powiedzieć, że młodsi są gorsi od starszych, bo wszystkie pokolenia mają swoje plusy i minusy, ale na pierwszym etapie formacji, kiedy zbierze się grupa nowicjuszy w różnym wieku, to widać, że jedni to jeszcze chłopcy, a drudzy to już mężczyźni.
Czy kandydatom do zakonu łatwo odejść z domu rodzinnego? Pytam, bo za naszych czasów nowicjat to był też czas radykalnego przerwania kontaktów z najbliższymi.
Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Wiele zależy od tego, jacy są rodzice i jak wychowują syna. Jeśli wychowują go na maminsynka, to chłopak nie ma później łatwo. To znaczy maminsynków staramy się nie przyjmować. Jeśli jakiś się przesmyknie, to potem ma trudno. Synowie nadopiekuńczych rodziców potrzebują czasu, by zerwać te trzymające ich z rodziną nici. Tyle że takie dylematy przeżywało również nasze pokolenie. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Można nawet powiedzieć, że te więzi nieraz pozostają bardzo silne przez cały czas. Widzę to także w starszym pokoleniu jezuitów, których rodzice się zestarzeli i wymagają opieki. Dla wielu współbraci to poważny problem. Nie wiedzą, co powinni zrobić… Młodzi nie mają jeszcze problemów z opieką nad rodzicami, ale mają problem, by przestać słuchać tego, co mówi mama, i tego, co myśli tata…
Mam jednak wrażenie, że młodym trudno zawiesić kontakty nie tyle z rodziną, co w ogóle ze światem, w którym żyją, zwłaszcza z rówieśnikami. Ogromna w tym rola przede wszystkim mediów społecznościowych. Młodzi nie potrafią odłączyć się od Internetu. Odejście ze świata znajomych z Facebooka i wejście na inny poziom staje się dla nich dużym wyzwaniem.
Czy nowicjuszom ogranicza się dostęp do Internetu?
Tak, na pierwszym etapie formacji, w nowicjacie, nie mają swobodnego dostępu do sieci. Mogą z niej korzystać jednie w określonych godzinach i bardzo ciężko im zachować tę dyscyplinę. Natomiast odeszliśmy od kontroli listów, co jeszcze w naszych czasach było praktykowane. Dziś zresztą nikt już listów nie pisze, tylko maile. Maile łatwiej kontrolować, ale tego też nie robimy. Prawdę mówiąc, już nam wydawało się absolutną przesadą otwieranie korespondencji, ale taka była praktyka. Pamiętam, że nasz socjusz w nowicjacie czytał listy. Raz kazał mi skreślić jedno zdanie. Nawet się dziwiłem: Jak to? Mam wysłać list ze skreślonym zdaniem? Bez sensu, przecież w domu i tak je przeczytają…
Dziś stawiamy na dojrzałość. Nie jest to łatwe, ale myślę, że efekty, które osiągamy, nie są gorsze od tych, jakie osiągano we wcześniejszych pokoleniach.
Po odosobnieniu w nowicjacie i doświadczeniu wielkich, trzydziestodniowych rekolekcji ignacjańskich w milczeniu ci młodzi ludzie idą na studia, a więc także między ludzi. Czy mają w sobie głód dzielenia się doświadczeniem nowicjackiej pustyni? Czy mówią o tym, że takie odejście na bok ma sens, że to ich przemienia…
Tak, jest taki głód. Wielu pisze o tym na swoich blogach albo w mediach społecznościowych. Mówią o głębi, którą przeżyli. A jeśli mówią o braku głębi, to mówią także o tym, dlaczego aktualnie tej głębi im brakuje. Generalnie wydaje mi się jednak, że to, o czym chcą mówić, to przede wszystkim ich emocje. Bo dziś taka jest tendencja – komunikuje się swoje emocje: gdzie jestem, co robię i co czuję. Młodzi cały czas chcą mówić o tym, co się w nich dzieje, i być „w kontakcie”. Skąd to się bierze? Ciężko im znosić samotność i wyizolowanie. Na tym początkowym etapie – jak się wydaje – nie są w stanie tego znieść. Może niektórzy, ale większość dochodzi do tego później. Trudno mi sobie wyobrazić, by od początku byli zdolni do takich poświęceń i przekroczenia siebie jak nasi jezuiccy misjonarze, którzy jechali do Ameryki Łacińskiej czy Azji, gdzie żyli i pracowali w samotności.
Dziś rocznikowe wspólnoty w nowicjacie i kolejnych latach formacji są niewielkie. Nas na roku było siedemdziesięciu, w takich warunkach „łatwiej się ukryć”.
W małych wspólnotach widać tych, którzy się izolują i przeżywają coś złego. Trudno się w nich ukryć i młodzi kandydaci do zakonu tego nie robią. Dużo też o sobie nawzajem wiedzą, dobrze się znają i sami komunikują, jeśli pojawi się wśród nich jakiś problem. Nie jest to „donoszenie”, tylko wyraz troski, że trzeba zwrócić na coś uwagę, kimś się zająć, komuś pomóc. Za naszych czasów też najwięcej o sobie wdzieliśmy my sami. I kiedy pojawił się problem, mieliśmy pretensje do przełożonych, że nas nie słuchają i nie pytają o zdanie. Dziś o zdanie pytamy. Myślę jednak, że realnym wyzwaniem jest nawiązanie przez tę nieliczną grupę młodych nowicjuszy bliskich relacji z liczną grupą starszych jezuitów. Starsze pokolenia patrzą z o wiele większym zainteresowaniem i troską na młodszych niż młodsi na starszych. To otwarcie w drugą stronę nie zawsze jest łatwe.
Do zakonu wstępują osoby starsze niż było to wcześniej, mają więc za sobą pewne doświadczenie życiowe, jakąś wiedzę, może nieraz też filozoficzną i teologiczną. Czy to przekłada się na kształt ich formacji intelektualnej? Czy ta formacja wygląda inaczej niż przed laty?
Na Zachodzie, na przykład w Niemczech, wiele osób, które wstępują do Towarzystwa Jezusowego, wcześniej kończy filozofię albo teologię na jednym z jezuickich uniwersytetów. Dla takich nowicjuszy trzeba zaplanować indywidualną formację intelektualną, bo oni wiele rzeczy mają już przestudiowanych. W polskich warunkach bardzo rzadko zdarza się, by osoby, które przychodzą do zakonu później niż po maturze, przed wstąpieniem uczyły się filozofii czy teologii. Najczęściej mają skończone jakieś inne studia albo kilka lat pracy za sobą. Dlatego ich formacja nie różni się od formacji młodszych kandydatów. Osobie po studiach jest o tyle łatwiej, że ma już wypracowaną metodologię pracy. Łatwiej jej studiować i to widać. Podobnie w przypadku osób, które przed wstąpieniem do zakonu pracowały, były już za coś w swoim życiu odpowiedzialne. Oczywiście nie jest tak, że są lepsze od młodszych. Mają swoje problemy, ale też zupełnie inne podejście do wielu kwestii.
Natomiast nie jest też tak, że jako zakon nie wprowadzamy żadnych zmian. Wcześniej, z tego co mi wiadomo, formacja intelektualna nowicjuszy podporządkowana była przede wszystkim studiom filozoficznym i teologicznym. Teraz świat się o tyle zmienił, że wiele funkcji czy stanowisk, które piastują jezuici po formacji, wymaga konkretnych umiejętności i często ukończenia specjalistycznych studiów, innych niż filozoficzne czy teologiczne. Coraz częściej więc wysyłamy młodych jezuitów na studia specjalistyczne lub podyplomowe. Pod tym względem zmieniło się nasze podejście do formacji intelektualnej. Stała się bardziej praktyczna.
A czy kandydaci do zakonu znają katechizm?
Katechizmu nie musimy ich uczyć, ale też z tego względu, że zmieniliśmy zasady rekrutacji. Nie przyjmujemy wszystkich, stawiamy bardzo wysokie wymagania.
Ilu chętnych zostaje przyjętych z tych, którzy się zgłaszają?
Trudno to oszacować, dlatego że niektórzy odpadają już po pierwszej rozmowie z ojcem odpowiedzialnym za powołania. Gdyby wziąć pod uwagę wszystkich, którzy się przez referat powołań przewijają – tych, którzy chcą, ale szybko odpadają, oraz tych, którzy dochodzą do ostatecznych rozmów i końcowych egzaminów – to może przyjmujemy dwadzieścia, dwadzieścia pięć procent.
Czyli nie jest tak, że ponieważ jest nas mało, przyjmujemy wszystkich?
To byłoby zgubne dla nas. Dla każdego zakonu byłoby to zgubne. Jeśli się nie przeprowadzi wstępnej selekcji, to trzeba ją zrobić później, a później jest trudniej. Od naszych kandydatów wymagamy na przykład zrobienia przed wstąpieniem tygodnia rekolekcji ignacjańskich albo Szkoły Kontaktu z Bogiem. To dla nas gwarancja, że ci młodzi ludzie coś już o Panu Bogu wiedzą, przynajmniej rzeczy fundamentalne. Wiedzy katechizmowej, na podstawowym poziomie religijnym, nie musimy więc uzupełniać. Bez niej po prostu nie przyjmujemy.
Dziś mówi się, że młodzież lubi religijność eventową: wielkie nabożeństwa, koncerty, pielgrzymki… Czy kandydaci do zakonu też za tym tęsknią?
Myślę, że nie ma pod tym względem jakichś wielkich różnic, jeśli chodzi o dzisiejszą młodzież i pokolenia wcześniejsze. W naszych rocznikach też mamy takich, którzy lubią fajerwerki, trochę gorzej wychodzi im natomiast wypełnianie zwykłych obowiązków w codziennym życiu. Wśród dzisiejszej młodzieży jezuickiej też są osoby, dla których codzienna wierność w modlitwie i wypełnianiu wymagań formacji bywa dużym wyzwaniem. Ale takie wyzwanie stało też przed poprzednimi pokoleniami. I dawniej, i dziś młodym jest tak samo trudno, tak samo wiele wysiłku i uwagi muszą poświęcić swojej formacji.
Czy zmieniło się podejście młodych do ślubów zakonnych: ubóstwa, posłuszeństwa i czystości?
Jeśli chodzi o czystość – tu nie ma większych zmian. Święty Ignacy Loyola napisał, że mamy być jak aniołowie. Koniec, kropka.
Co do posłuszeństwa: z mojej perspektywy jezuici są bardzo posłuszni i otwarci na współpracę w tym posłuszeństwie. Dlatego dziś nie da się już rządzić dekretami jak dawniej, ponieważ w związku z otwarciem na współpracę z każdym trzeba porozmawiać. W rozmowie osiąga się konsensus. Nie chodzi o to, że któraś ze stron ustępuje. Każdy mówi, o co mu chodzi, i wtedy sytuacja jest jasna. Jeśli ktoś wyjątkowo obawia się podjęcia nowych obowiązków, wtedy nikogo na siłę do nich nie pcham, bo to byłby kłopot także dla mnie jako prowincjała. Ale rzeczywiście posłuszeństwo opiera się na rozeznaniu. Nie na takim jednostronnym – jedynie moim i mojej konsulty, ale także na rozeznaniu osoby, która ma podjąć dane obowiązki. W mniejszym czy większym stopniu takie rozeznanie musi być i to się zmieniło.
Co zmieniło się w podejściu do ślubu ubóstwa… Jest wiele gadżetów, z których korzystamy i niektórych potrzebujemy. Dziś wszyscy mają telefony, więc mamy je także my. Wszyscy mają komputery, jezuici też. Tyle tylko że jeśli człowiek już coś posiada, to zazwyczaj po jakimś czasie chce trochę lepsze albo nieco więcej. Mamy zupełnie nowe czasy i stoją przed nami pod tym względem inne wyzwania. Trzeba sobie postawić wyraźną granicę i jasno zdefiniować, czego naprawdę potrzebujemy. Nad tym każdy musi pracować sam, zarówno młodsi, jak i starsi. Może młodsi trochę bardziej, bo są do tych gadżetów przyzwyczajeni i traktują je jako coś normalnego i absolutnie niezbędnego do życia. Tymczasem okazuje się, że wiele rzeczy jest po prostu zbędnych.
Dlaczego młodzi wybierają zakon, a nie seminarium diecezjalne; chcą być zakonnikami, a nie księżmi świeckimi? Czy nie jest tu kluczowe właśnie ubóstwo i powierzenie swojego życia wspólnocie? Kwestia czystości i posłuszeństwa w obu przypadkach jest podobna.
Kwestia ubóstwa lub jego braku jest rzeczywiście istotna przy dokonywaniu tego wyboru. Ten, kto „woli mieć”, w zakonie się nie uchowa. I muszę przyznać, że dla niektórych, także starszych jezuitów, to ogromny ciężar. Wiele wystąpień czy przejść do diecezji było spowodowanych tą chęcią posiadania czegoś. Natomiast wydaje mi się, że młodzi często wybierają zakon, ponieważ widzą w nim grupę przyjaciół w Panu, którzy wspólnie coś robią i wspólnie coś mają, więc ubóstwo jakoś się z tym wiąże. Dobrze jest coś robić razem i ważne jest też, co się robi. To chyba najistotniejsze – przykład wspólnego zaangażowania. Tym, co do nas przyciąga, są najczęściej jakieś konkretne dzieła, przede wszystkim Ćwiczenia duchowe. Wiele osób wstępuje do jezuitów, bo zafascynowały ich Ćwiczenia św. Ignacego, chcą niejako mieć to narzędzie pod ręką.
A czy wybór jezuity na papieża miał wpływ na liczbę powołań do Towarzystwa Jezusowego?
Wydaje mi się, że nie. Z papieżem Franciszkiem mamy natomiast pewne trudności: jak tylko, jako jezuici, staniemy po jego stronie, od razu słyszymy, że bronimy swojego. Tyle tylko że my zawsze broniliśmy papieży, już od czasów św. Ignacego. Mamy to wpisane w charyzmat.
Papież Franciszek uchodzi za symbol jezuity. Jego „jezuickość” widać w podejściu do wielu spraw. Niektórzy zaczynają nawet pytać, czy jezuici mają tę samą teologię co pozostali.
Patrząc na Franciszka, my, jezuici, najbardziej widzimy, jak bardzo jest on jezuitą. Ludzie są zafascynowani tym, w jaki sposób mówi, a my wiemy, że on mówi „po naszemu”, że my mówimy tak samo. Podobnie jest, jeśli chodzi o podejście papieża do ludzi – jednych to fascynuje, inni mają mu to za złe, a my wiemy, że on postępuje tak samo jak my. I także nas niektórzy za to lubią, a inni nienawidzą.
Na koniec jeszcze pytanie o młodych już nie nowicjuszy, a ojców jezuitów, tuż po święceniach. Jacy są?
Byłem niedawno na spotkaniu młodych ojców jezuitów. Moja refleksja po nim jest taka: szkoda, że za moich czasów tak nie było. Oni po prostu lubią ze sobą spędzać czas, lubią rozmawiać, dzielić się tym, co przeżywają. Myślę, że to pokazuje zmianę pokoleniową. Młodzi – jak wcześniej wspomniałem – mają dziś łatwość mówienia o sobie, ale też nie koncentrują się wyłącznie na narzekaniu, są pozytywnie nastawieni. To według mnie ogromna zmiana na plus. Po prostu żal mi, że dawniej tak nie było.
No właśnie… Za naszych czasów było inaczej…
…co nie znaczy, że lepiej, jak to się zwykło mówić.
Jakub Kołacz SJ (ur. 1970), przełożony Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego, duszpasterz, publicysta. Ostatnio opublikował: Ewangelia św. Łukasza spisana własnymi słowami; Po kostki w wodzie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.