Nasza wrażliwa cywilizacja

Znak 7-8/2010 Znak 7-8/2010

Coraz mniej rozumiemy z otaczającego nas świata. Jak dziennikarze mogą wyjaśnić takie zjawiska jak powodzie, jeżeli nie opanowali znajomości jednostek miary? Jak można wyjaśnić sprawę ocieplenia globalnego, skoro większość ludzi nie wie, skąd się biorą pory roku?

 

A czy rzeczywiście dochodzi do nich częściej?

To złożony problem. Po pierwsze na pewno jest tak, że dysponujemy informacjami z wszystkich zakątków planety, czego wcześniej nie było. Nie przejmowaliśmy się przecież trzęsieniami ziemi na Antylach, dopóki nie przyjechała tam telewizja. Po drugie, jest nas coraz więcej. Coraz więcej ludzi stawia swoje budynki – a te są narażone na katastrofy. Dlatego, nawet biorąc pod uwagę wciąż takie samo prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych zjawisk, zwiększa się liczba katastrof dotykających człowieka. Jest i trzecia składowa tego problemu, której również nie należy lekceważyć: prawdą jest, że klimat nam się zmienia. Ustalenia nauki w tej kwestii są w zasadzie bezsporne, choć podważają je albo ludzie złej woli, albo zwykli ignoranci. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że obecnie przechodzimy etap długofalowej zmiany parametrów systemu Ziemi.

Powstała już nowa dziedzina nauki, nazywana nauką o systemie Ziemi (Earth system science). Na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadzę wykład „Biogeochemia”, bliski wspomnianej dziedzinie, dotyczący również ekologii globalnej. Rzecz w tym, że zjawiska na naszej planecie zachodzą w zintegrowanym systemie, który składa się z atmosfery, powierzchni ziemi oraz żywych organizmów – a w dodatku także z cywilizacji. Dopiero od stosunkowo niedawna zaczynamy rozumieć współzależności w ramach tego systemu. Dzięki temu, że zauważamy związki przyczynowo- skutkowe i znajdujemy wyjaśnienia tych procesów, możemy również je przewidywać, a ściśle: stawiać pewne prognozy probabilistyczne. Na tym właśnie polega nauka typu „science”: ustalamy fakty z pewnym prawdopodobieństwem i na podstawie tych ustaleń tworzymy scenariusze dotyczące przyszłości (obarczone, oczywiście, z góry założonym marginesem błędu, który możemy oszacować). Prognozy dotyczące zmian klimatu, które naukowcy przewidują, ekstrapolując to, co do tej pory z dużą pewnością ustalono, również są objęte marginesem błędu.

Reasumując: wiemy, że liczba zjawisk ekstremalnych zwiększa się – „powodzie stulecia” zdarzają się ostatnio co dekadę. Problem polega na czym innym: wciąż myślimy kategoriami sprzed lat! Kiedyś opłacało się ryzykować, postawić chałupkę nad rzeką, bo to tam był dostęp do ryb lub dobrych pastwisk. Ryzyko polegało na tym, że gdy przyszła woda, brało się swój węzełek pod pachę i uciekało. Odbudowanie niewielkiego domu nie było dużym problemem. Jednak kiedy w takiej dolinie stoi miasto, ryzyko opłaca się mniej.

Wielu ludzi traci dorobek całego życia…

Tak, a niektórzy mają też domy pełne telewizorów, komputerów i antycznych mebli i ryzykują dla ładnego widoku z okna… Nawet gdy chcą to ewakuować, nie ma na to ani czasu, ani sposobu!

W użyciu jest dziś modny termin: „zarządzanie ryzykiem”. Jest to dość trafne określenie bilansu uwzględniającego prawdopodobieństwo naszej straty i wysokość spodziewanego zysku. We współczesnej cywilizacji ten bilans jest inny niż kiedyś: większe są straty, choć także i zysk, wynikający na przykład z istnienia nowoczesnego miasta. Pytanie brzmi: kiedy ten zysk przestaje być ważny?

Czym – gdyby spojrzeć na to chłodnym okiem naukowca – jest właściwie powódź?

Powódź jest zmianą bilansu opadów, parowania i spływu, wydarzającą się w sposób losowy, częściej lub rzadziej, ale w ramach pewnego prawdopodobieństwa, że w danym momencie się wydarzy lub nie.

W wypadku powodzi wodzie potrzebne jest pojemniejsze koryto rzeki. Jeśli występuje na terenie, na którym nie ma cywilizacji, woda rozlewa się szerzej na całej długości, spiętrzając się tylko tyle, ile trzeba. Naturalne, „normalne” doliny rzeczne to zakola, starorzecza, podmokłe łąki i bagna. Człowiek jednak zaczął zbliżać się do rzeki – nie starczyło mu bowiem miejsca gdzie indziej lub tak było dla niego korzystniej – i zachciało mu się ją temperować. Zbudował tym samym urządzenia hydrotechniczne, na przykład wały, których działanie polega na spiętrzaniu wody w sytuacji, gdy jej stan się zaczyna podnosić. Innymi słowy: wały umieściły olbrzymie masy wody powyżej miast i wiosek. To działalność człowieka jest powodem dramatycznych wylewów rzek – to on wywindował rzeki na taką wysokość, że gdy wał pęka, woda dosłownie wylewa się nam na głowy… Dziś nie da się już zrezygnować z regulacji rzek tradycyjnymi metodami, ale czy w XXI wieku to właśnie wał rzeczny – wynalazek sprzed stuleci – jest najlepszym rozwiązaniem dla ochrony przed skutkami powodzi?

Najprostsze i najlepsze jest zatem tworzenie terenów zalewowych. Nawet gdy obwałujemy miasta, poza ich granicami woda będzie mogła się swobodnie rozlewać.

Taka metoda jest w zgodzie z postulatem ochrony innych wartości: przyrody, jej różnorodności, naturalnych zbiorowisk. Konflikty wokół takich inwestycji są w pewnym sensie sztuczne i wynikają ze wzajemnej ignorancji lub uprzedzeń. Często nie szukamy rozwiązań, które uwzględniałyby wszystkie wartości. Tak zwani ekolodzy – a mówię „tak zwani” bez ironii, uważam ich po prostu za ludzi broniących pewnych abstrakcyjnych wartości, które uważają za istotne (w tym sensie ja też bywam tak zwanym ekologiem, a niezależnie od tego – jestem profesjonalnym ekologiem) – bronią pewnych wartości, które czasem są zbieżne z wartościami materialnymi. Można na przykład udowodnić, że zabiegi dotyczące ochrony mokradeł mają ścisły związek z ochroną przeciwpowodziową. Ale znaczna część tych wartości to abstrakcja, ma charakter etyczno-estetyczny; problem polega na tym, że te wartości są tak samo ważne jak inne. Często słyszymy, że interesów żaby nie można przeciwstawiać interesom człowieka. Przecież nie o żabę tu chodzi. Wszystko opiera się na uzgodnieniu systemu wartości i wzajemnym tolerowaniu potrzeb ludzi – wtedy nie jest to jednak ani biologia, ani ekologia.

Nie lekceważąc ochrony materialnego dobytku, trzeba szukać rozwiązań chroniących jedno i drugie. Takie rozwiązania istnieją, ale są droższe. Dochodzi tu jeszcze jeden problem: podczas gdy straty materialne ponoszą określone grupy obywateli, korzyść w postaci ochrony danych wartości mogą odnosić inne grupy. Dlaczego właściciel terenu, który powinno się poświęcić na jakąś inwestycję lub właśnie chronić przed inwestycjami, ma zrezygnować ze swoich korzyści w imię dobra wspólnego? Pogodzenie interesów tych grup wymagałoby arbitra, który chciałby – i potrafił – poradzić sobie z takimi dylematami.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...