To był cud

Niedziela 51/2010 Niedziela 51/2010

W grudniu 1970 r. po kolejnych, drastycznych podwyżkach cen zaprotestowali robotnicy kilkudziesięciu zakładów pracy. W kilku miastach Polski wyszli na ulice, m.in. w Gdańsku, Gdyni, Elblągu, Szczecinie. Władza komunistyczna użyła broni. Zastrzelono wówczas, według danych komunistów, kilkadziesiąt osób. Raniono kilkaset. Jednym z postrzelonych był Adam Gotner, wówczas robotnik w Stoczni Gdyńskiej

 

Miał wielki sentyment do morza. Szczególnie do nieomal mitycznej Gdyni, o której czytał, jak przed wojną z wioski przeobraziła się w wielkie miasto. Kiedy przyjechał tu ze Śląska, miał ledwo siedemnaście lat. Nie był pewien, jak zostanie przyjęty. Szybko jednak zaproponowano mu pracę w stoczni. Na początek dostał 300 zł zaliczki na urządzenie się i ciepły kąt w hotelu robotniczym, gdzie poznał przyjaznych kolegów, którzy stworzyli mu sprzyjające warunki do nauki. Od pierwszego wejrzenia, jak mówi, pokochał to miasto. Kiedy więc został powołany na dwa lata do wojska w Częstochowie, nie był zadowolony. Tęsknił za ledwie co poznanymi ulicami, domami, placami. Ale nie wspomina Częstochowy źle. Bo właśnie na Jasnej Górze poznał swą, jak podkreśla, niezwykłą żonę Grażynę. Pokochali się. Pobrali. Przyjechali do Gdyni. Ona rozpoczęła studia, on – naukę w Technikum Budowy Okrętów dla Pracujących „Conradinum”. Nie mieli swojego mieszkania, ale to ich nie martwiło. Na tydzień przed dramatem planowali zakupy świąteczne. Cieszyli się każdym dniem młodości. Od polityki i od władzy stronili.

I poszedłem się wykąpać...

Stocznia Gdyńska w poniedziałek 14 grudnia jeszcze nie strajkowała, choć głośno komentowano strajki i wydarzenia w Gdańsku. Strajk w Stoczni Gdyńskiej rozpoczął się dopiero następnego dnia – we wtorek. Jeszcze w poniedziałek popołudniowe lekcje w technikum, w którym uczył się Adam i które mieściło się w Gdańsku-Wrzeszczu, rozpoczęły się normalnie, choć trwały krócej i zamiast przedmiotów komentowano poranne wydarzenia w stoczni i na ulicach Gdańska. Adam tego samego dnia pojechał z kolegami do Gdańska. Ten i następny dzień gdańskiej manifestacji do dziś tkwią mu w pamięci. Zapamiętał agresję milicji wobec demonstrantów i wybijanie przez nich szyb sklepowych –czego nie mógł zrozumieć. W środę wieczorem poszedł do kolegi pouczyć się, mimo że szkoła była zamknięta. Również stocznia. Już niemal nocą, wychodząc do domu, usłyszał przemówienie sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Stanisława Kociołka, który nawoływał stoczniowców do podjęcia pracy następnego dnia. – Przyszedłem do domu, a tu jeden z kolegów pyta mnie: „Adam, czy ty się dzisiaj kąpałeś?”. Z początku nie rozumiałem, o co mu chodzi. Sądziłem, że tak jak poprzedniego dnia cuchnę gazami łzawiącymi – wspomina dziś Adam Gotner. – Ale on dopowiedział: „Bo wiesz, jak by nas podczas manifestacji postrzelili, to głupio tak iść do szpitala niewykąpanym”. Poczułem lekki dreszcz, bo mówił to jak najpoważniej. Pomyślałem sobie jednak: rzeczywiście, tak trzeba zrobić. I poszedłem się wykąpać.

Bruk śliski od krwi

W czwartek 17 grudnia Adam Gotner wstał jak zwykle przed piątą, by na kilka minut przed szóstą być w Stoczni Gdyńskiej. Bez żadnych złych przeczuć poszedł do kolejki dowożącej pracowników z całego Trójmiasta. W wagonach było tłoczno i głośno. Ludzie komentowali wtorkową zbrodnię komunistów w Gdańsku – zastrzelono 2 stoczniowców i raniono kilkunastu przed bramą numer 2. Jedni uważali, że do manifestantów strzelała milicja. Inni – że wojsko.

Kolejka kilkakrotnie zatrzymywała się poza przystankami. Miała opóźnienia. Na peronie przystanku Gdynia-Stocznia było tak dużo ludzi, że mimo mrozu trudno było oddychać. Adam, żeby zdążyć do pracy, przeskoczył barierkę wiaduktu i szybko znalazł się na ulicy. Przez wrzawę tłumu nie słyszał, co mówią peronowe „szczekaczki”. Tymczasem jakiś męski głos nawoływał, aby robotnicy wracali do domów. Chciał dojść do stoczniowej bramy. Było bardzo tłoczno. Na dodatek ulicę blokowała milicja i wojsko, transportery oraz czołgi, na których zamontowano ciężkie karabiny maszynowe. – Idę z kolegą. W pewnym momencie przystajemy, bo czołg, który stoi po przeciwnej stronie ulicy, wystrzelił. Zrobiło się widno. Nie potrafię powiedzieć, czy to ślepe naboje, czy ostre. Huk cofa ludzi. Robi się popłoch na ulicy – wspomina Adam Gotner. – Kolega woła: „Wiejmy stąd, bo tu nie będzie dobrze”. A ja mu na to: „E, zostajemy, ty się zawsze boisz”. Po tej salwie słyszymy serię z ckm-u umieszczonego na czołgu. Znów nie wiem, czy strzela ślepakami, czy ostrymi. Nagle, tym razem z czołgu stojącego kilka metrów po przeciwnej stronie ulicy, widzę ogień rozgrzanych pocisków z ckm-u.

Schylam się do człowieka, który jeszcze przed chwilą stał przede mną. Ale on podkurcza nogi i nagle je prostuje. Chcę go podnieść. Brakuje mi tchu. Tak jakby ktoś poduszką przykrył mi twarz. On bezwładnie upada. Próbuję iść do kogoś, żeby mi pomógł go podnieść. Nie mam świadomości, że on nie żyje. Ani że ja sam jestem ciężko ranny. Wiem tylko, że ręka z jakichś przyczyn odmawia mi posłuszeństwa. Wokół siebie widzę ludzi leżących na ulicy. Nie rozumiem dlaczego. Zataczam się. Chcę się stąd wydostać jak najprędzej. Próbuję biec. Po ich brzuchach. Po plecach. Nie wiem, że już umarli. Ktoś krzyczy do mnie. Znów zataczam się. Wykonuję jakiś rodzaj śmiertelnego tańca po kostce brukowej śliskiej od krwi. Nie mogę utrzymać równowagi. Nie oglądam się do tyłu. Chcę tylko iść. Nie pamiętam, kiedy upadam. Gdzieś na wysokości Dworca Głównego, może już przy Szpitalu Miejskim, odzyskuję przytomność. Jestem w furgonetce. Wojskowy z pistoletem w ręku, z trzema albo czterema gwiazdkami na czapce, wrzeszczy coś do nas po niemiecku. Nie rozumiem, dlaczego nie mówi po polsku. Furgonetka jest pełna ludzi. Na mnie leży kilkanaście osób. Wiele dni później dowiem się, że w tej furgonetce żywi jeszcze ludzie przemieszani byli z trupami.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...